Podróże małe i duże - Kaukaz
Odbyłam w życiu trzy wielkie podróże - na 3 różne kontynenty. A jednak nie napiszę o żadnej z nich. Opiszę krótszą podróż, w czasie której wydarzyło się tak dużo, że adrenaliny wystarczyłoby mi na niejedną znacznie dłuższą wyprawę. Właściwie była to tygodniowa wycieczka pobytowa,
a więc tylko podróż tam i z powrotem. Ale ja pamiętam, że w czasie tego tygodnia byłam cały czas w ruchu. Było to na przełomie maja i czerwca 1989 roku. Byłam wtedy t.zw. pilotką wycieczek zagranicznych.
Pilotowałam grupę polskich narciarzy, którzy chcieli pojeździć na nartach na Elbrusie.
Z grupą spotkałam się na dworcu kolejowym w Krakowie. Nastroje były wspaniałe. Po kilkunastu godzinach wysiedliśmy w Kijowie, gdzie oczekiwała nas Marina - pilotka ukraińskiego biura turystycznego. W Kijowie powinniśmy byli wg planu wsiąść do samolotu , którym po dwóch godzinach mieliśmy wylądować w Piatigorsku u stóp Kaukazu. No, ale niestety. Marina mówi, że mieliśmy przyjechać wczoraj, a dzisiaj samolotu już nie ma, bo latają tylko 2 razy w tygodniu ! Afera nie z tej ziemi; turyści wściekli wrzeszczą jeden przez drugiego; żądają specjalnego czarteru, czyli rzeczy niemożliwej. Robiłam dobrą minę do złej gry, narzekałam razem z nimi, tłumaczyłam, żartowałam sobie z sowieckiego wtedy jeszcze bałaganu, ale wesoło mi nie było.
Po kilku godzinach miotania i telefonowania z Kijowa do Krakowa okazało się, że jedyne wyjście to wsiąść do pociągu byle jakiego i jechać 1500 km do Piatigorska. Na pociąg czekaliśmy sześć godzin. Z ponurymi minami jak na pogrzeb wsiedliśmy do sowieckich przechodnich wagonów, bez przedziałów. W pociągu było parno, duszno i tłoczno. Okien otwierać nielzia. Dookoła sami czarniawi Azerowie, ponieważ stacja docelowa to Baku. Patrzą na nas zaciekawieni, co my z tymi nartami robimy pod koniec maja. A my się boimy, bo ukraińska pilotka ostrzegła nas przed kradzieżami, i nie tylko... W końcu przejechaliśmy w niespełna 30 godzin z Ukrainy do Stawropolskiego Kraju i wysiedliśmy w Piatigorsku, no a tam znowu nie ma dla nas autobusu. Wsiedliśmy więc do zwykłego kursowego; kierowca polecił nam złożyć bagaże w tyle pojazdu, bo bagażników nie było. Po dotarciu po kilku godzinach do naszej docelowej miejscowości Prielbrusie, okazało się, że kilkanaście bagaży zostało okradzionych; pociętych nożami i całkowicie wybebeszonych. Kierowca nie poczuwał się do winy. Musiałam szukać milicjantów i spisywać protokoły. Spać poszliśmy grubo po północy.
Następnego dnia kilku najbardziej napalonych narciarzy, mimo niewyspania, poszło na najbliższy stok poszusować na nartach. Szusowali tylko godzinę, bo jeden z nich tak wyrżnął plecami w drzewo, że trzeba było jechać do szpitala. A więc popołudnie pierwszego dnia na Kaukazie spędziłam w miasteczku Tyrnyauz w małym szpitaliku, gdzie chirurg w białej wysokiej czapie oznajmił, że mój turysta musi tydzień leżeć, bo na jego kręgosłupie jest rozległa giematoma, czyli krwiak.
Kolejny dzień spędziłam na posterunku policji, ponieważ turyści z mojej grupy zbyt głośno świętowali radość z przybycia na Kaukaz w hotelowej restauracji i kilku z nich zostało aresztowanych za obrazę czegoś tam... Posterunek był w budynku hotelu. Pamiętam, że na ścianie wisiał ogromny portret Feliksa Dzierżyńskiego.
A przez następne trzy dni jeździłam 130 km do stolicy Kabardyno-Bałkarii Nałczik, aby dzwonić do Krakowa w celu dopięcia harmonogramu podróży powrotnej (telefonów komórkowych jeszcze nie było !).
Na nartach pojeździłam sobie troszkę ostatniego dnia pobytu w malowniczych, groźnych górach. Pobyt był o jedną dobę skrócony z powodu opóźnionego przyjazdu. Powrót odbył się już zgodnie z planem - samolotem, ale z Kijowa zaplanowano nam przejazd do Krakowa autokarem. Okazało się, że przed polskim przejściem granicznym w Medyce będziemy stać co najmniej 20 godzin w kolejce autokarowej. Przesiedliśmy się zatem na pociąg i przejechaliśmy do pierwszej polskiej stacji, gdzie oczekiwał nas polski autokar, który już bez przeszkód dowiózł nas do Krakowa.