Omańskie opowieści
Salmah Plateau
Początek czerwca. Pogada nas nie rozpieszcza. Temperatura oscyluje pomiędzy +42ºC a +50ºC. Uczucie gorąca potęguje wysoka wilgotność. Jesteśmy zmęczeni upałami i aby trochę odpocząć wyruszamy w góry. Nasz wybór pada na Salmah Plateau.
Salmah Plateau to rozległy płaskowyż położony we wschodniej części Omanu, na wysokości 1500m nad poziomem morza.
Wszystkie drogi, którymi możemy dojechać na Plateau są bardzo strome, kręte i kamieniste.
Tylko samobójca wybrałby się tam samochodem innym niż terenówką z napędem na cztery koła. Tylko samobójca pokusiłby się na samotne zwiedzanie płaskowyżu.
Samobójcami nie jesteśmy, dlatego organizujemy grupę chętnych i zaopatrzeni w GPS wyruszamy na wyprawę. Nasza cztero-samochodowa karawana szybko pokonuje odcinek drogi z Muscatu do Qurayyat. Na stacji benzynowej tankujemy „po korek" i jedziemy do Fins.
Góry, przepaście i drogi wykute w skałach
Nasza "karawana"
Droga na szczycie płaskowyżu
Samochodowy termometr przez cały czas pokazywał +48ºC.
W Fins zjeżdżamy z autostrady w stronę gór. Po kilkudziesięciu metrach kończy się asfalt i zaczyna „przygoda".
Mozolnie wspinamy się w górę. Pokonujemy ostre zakręty, strome podjazdy i wąskie dróżki wykute w skałach. Koła ślizgają się po luźnych kamieniach i piachu, ale najgorsze jest to, że temperatura zamiast spadać - rośnie. Na szczycie osiąga 48ºC.
Trudno. Za to jest sucho. Znikła oblepiająca wilgoć.
Jest pięknie.
Oglądając spektakularne widoki dojeżdżamy do Majlis al Jinn (Mieszkanie Dżinów).
Jest tu jedno z trzech wejść do ogromnej, podziemnej jaskini. Pod opieką wykwalifikowanego przewodnika można do niej zjechać po linach i wędrować kilka kilometrów, aż do wyjścia w odległym wadi.
Nie mamy przewodnika, więc zaglądamy do dziury i widzimy „ciemność". Po chwili z pobliskiej wioski przychodzi opiekun Majlis al Jinn i dyskretnie pilnuje, aby nie strzelił nam do głowy pomysł, na jakąś durną, samotną wizytę u dżinów.
Wejście do Majlis al Jinn (Mieszkanie Dżinów)
Za dorosłym przybiega kilkoro dzieci. Większość jest bosa. My mamy na nogach górskie buty i „prawie" czujemy, jak rozpalone kamienie palą nas w stopy.
One biegają boso.
Boli mnie serce kiedy patrze na ich małe, poranione nóżki.
Na każdą wycieczkę zabieram zapas słodyczy dla spotkanych dzieciaków. Czasami to jedyna okazja, kiedy mogą sobie po łasuchować. Napełniam maluchom kieszenie słodyczami. Nic więcej nie mogę dla nich zrobić.
Dziś czwartek – dzień wolny od nauki. W Omanie szkoła jest obowiązkowa. Niestety, na płaskowyżu nie ma szkoły. Dzieci wstają codziennie o godzinie 4 rano, a wyznaczeni tatusiowie zwożą je do szkoły w Tiwi. Droga w dół zajmuje 2 godziny. Lekcje zaczynają się o 7 rano. Potem 2 godziny w górę, odrobienie zadania, obowiązki domowe i spać.
Wszystko trzeba zrobić przed zachodem słońca.
Omańskie dzieciaki
Po rozgrzanych skałach dzieciaki biegają boso
Omańka czapka zwana Kuną
Strażnik Majlis al Jinn (Mieszkanie Dżinów)
Na płaskowyżu dzieci bawią dzieci. Dorośli pracują
Czasami to jedyna okazja, kiedy mogą sobie po łasuchować
Na płaskowyżu nie ma elektryczności.
Nie ma też wody.
Całą wodę przywozi się w pojemnikach z dołu, podobnie jak i wszystkie inne rzeczy potrzebne do życia.
W arabskim kalendarzu mamy dopiero 1432 rok. Tu wszystko wygląda tak, jak gdyby właśnie był ten rok.
Każda rodzina ma sklecony z „niczego" szałaso-dom, kilka naczyń, trochę szmatek i dwadzieścia kóz.
Dwadzieścia kóz to optymalna ilość. Dookoła gołe skały z rzadka porośnięte nędznymi krzewinkami i trawami. Większe stada nie miałyby co jeść.
Dwadzieścia kóz to również ilość, która pozwala przeżyć jednej rodzinie.
O świcie dwie osoby z wioski zabierają połączone stado i kilometrami wędrują z nim po nagich szczytach.
Dorośli i dzieci chętnie opowiadają o swoim codziennym życiu. Nikt nie narzeka. Uśmiechają się i z dumą pokazują to, co mają najcenniejsze – dzieci i kozy.
Jedziemy dalej. Przy drodze znajdujemy cherlawe drzewo i w jego cieniu rozkładamy się, aby zjeść małe „conieco".
Małe „conieco"
Nasza wycieczka składa się z Polaków, Omańczyków, Chińczyków z Nowej Zelandii i Chińczyków z USA. W tak zróżnicowanym towarzystwie tematów nie brakuje. Jemy, gadamy i nagle otaczają nas kozy. Jest ich dziesiątki. Rozłożyliśmy się na trasie jednego ze stad. Towarzyszą mu dwie młode dziewczyny, ubrane w kolorowe omańskie stroje. Dziewczyny na tle nagich skał wyglądają jak barwne kwiaty.
Kiedyś nasze babcie kreśliły na chlebie znak krzyża i całowały kromkę, która upadła na ziemię. Ja również nie potrafię wyrzucić chleba do śmieci. Suszę i zabieram na wycieczki. Karmię nim napotkane zwierzęta. Wyciągam z samochodu torbę i częstuje kozy. Jedna z pasterek patrzy zaskoczona i pyta, czy zamiast kozom, mogę ten chleb dać jej. Taki zapas wystarczy dla jej rodziniy na cały tydzień. Jestem zaszokowana. Obdarowuje ją chlebem, słodyczami i połową tego co mam. Jest szczęśliwa i nieśmiało pyta, czy mogę poczęstować ją jakimś owocem. Już tak dawno ich nie jadła. Oddajemy wszystkie jakie mamy. Uszczęśliwiona dziewczyna zabiera stado i odchodzi. Pudło z owocami, pieczołowicie ustawione na głowie, kołysze się w takt jej kroków.
Dziewczyna w omańskim stroju pasąca kozy
Ja i kozy
Kozy, kozy, kozy...
Zawieramy przyjaźń
Jedziemy dalej.
Mijamy położoną malowniczo na tarasach wioskę. W wiosce droga rozchodzi się. Jeśli skręcimy w lewo (pod górkę) dojedziemy do zjazdu w Tiwi. Jadąc przez wieś dojedziemy do starych grobowców i zjazdu w okolicach Ibra.
W wiosce nie ma elektryczności, ale przy jednym z domów widzimy baterię słoneczną.
Naser – Omańczyk z naszej wycieczki - opowiada o programie rządowym, który ma na celu poprawę bytu najbiedniejszych. W ramach tego programu, każda omańska rodzina ma dostać dom (maleńki domeczek), dostęp do wody i prądu.
Zaproponowano ludziom z gór przeprowadzkę w doliny, co w praktyce oznacza dostęp wody, prądu, szkoły, sklepu.
Odmówili przeprowadzki. Przywiązanie do miejsca i tradycji zwyciężyły.
Ale prawo to prawo. Skoro im się należy, to stawiane są na szczytach małe, szare domki z pustaków, a na zboczach wyrastają słupy elektryczne. Jeszcze trochę i dotrze również woda. Przeprowadzka wszystkich mieszkańców w dół byłaby znacznie tańsza. Modernizacja tego regionu to ogromne pieniądze. Ale cóż. Wola ludu.
Prawo to prawo. Skoro im się należy, to stawiane są na szczytach małe, szare domki z pustaków
Tarasowa wioska
Kolejna wioska, kolejne rozmowy. Jej mieszkańcy już niedługo przeprowadzą się do nowych domów. Tymczasem kibicują i pomagają robotnikom, którzy budują ich nową wieś.
Kobiety zapraszają nas (oczywiście tylko damską część wycieczki) do domów. Pokazują swoje nowiutkie dzidziusie i zapraszają na wspólny posiłek. Mężczyźni również przyłączają się do zaproszenia i z trudem udaję nam się powstrzymać ich przed zabiciem wybranej już kozy. Zdajemy sobie sprawę z tego, że taki obiad dla naszej ósemki, to poważne obciążenie dla wioski. Dziękujemy i jedziemy szukać miejsca na nocleg.
Za chwilę słońce schowa się za horyzont, a nasze namioty jeszcze w bagażnikach.
Biedniutkie wioski na szczytach gór
Kobiety i dzieci
Matki pokazują mam swoje nowiutkie dzidziusie
Wioska
Mężczyźni zapraszają nas na obiad
Rozbijamy obozowisko na w miarę płaskim i mało kamienistym miejscu. Temperatura na szczęście spadła i nareszcie możemy odpocząć. Gotujemy herbatę, zjadamy „co tam kto ma" i patrzymy na gwiazdy.
B i w a k u j e m y.
Z okolicznych wzgórz spoglądają na nas duchy „ważnych ludzi" pochowanych tutaj około czterech tysięcy lat temu. Ich grobowce obejrzymy rano. Teraz niech strzegą naszego snu.
Rano budzi nas słońce. Dobra duchy przodków poszły spać, a my mamy czas obejrzeć miejsca ich spoczynku.
Na szczytach, dużym nakładem pracy, wzniesiono okrągłe, kamienne wieże. Kamienie ociosane są tak precyzyjnie, że kiedy przesuwam po nich ręką, nie wyczuwam żadnych wypukłości. Mimo, że do budowy wież nie użyto zaprawy, część z nich w doskonałym stanie przetrwała do dziś.
Temperatura rośnie. Chylimy spocone czoła przed duchami przodków, zwijamy obozowisko i zjeżdżamy w dół. Po drodze zatrzymujemy się i podziwiamy widoki.
Stare grobowce
Ściany grobowców zbudowano bez zaprawy z idealnie dopasowanych kamieni
Z tej strony gór, kolor skał zmienia się. Z jasnego przechodzi w czarno-zieloną skałę magmową. Do zjazdu wybieramy wcale nie łatwiejszą drogę od strony Ibra. Ogromnym, szerokim wadi dojeżdżamy do drogi asfaltowej i znowu jesteśmy w dwudziestym pierwszym wieku.
W jednym z samochodów zaczyna świecić kontrolka paliwa. Do stacji benzynowej daaaleko! Spotkany Omańczyk radzi dojechać kilka kilometrów do „centrum", gdzie sprzedają w sklepie benzynę w pojemnikach. Można kupić 5, 10, 15 litrów. Do wyboru do koloru.
„Centrum" to kilka niewielkich budyneczków. Mieści się w nich restauracja, sklep, pralnia, stoi też skrzynka pocztowa. Restauracja nieco różni się od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni. Pod daszkiem leży na ziemi nie pierwszej czystości dywan, na nim stoi termos z pachnąca kardamonem arabską kawą, w miseczce z wodą leżą cztery, maleńkie filiżanki. Na talerzu podano garść słodkich daktyli. Ludzie przychodzą, piją dwa łyki kawy, zagryzają daktylem i odkładają filiżankę do miseczki z wodą. Samoobsługa. Karta dań dość uboga - ryż z gotowaną baraniną lub ryż z rybą. Za to do picia wszelkie wymyślone do tej pory słodkie napoje. No i oczywiście butelkowana woda. CYWILIZACJA.
Kupujemy bańkę benzyny w restauracji, bo sklep akurat zamknięty i wracamy do Muscatu.
Nie było chłodno.
Było pięknie!
Biwakujemy w cieniu królewskich grobowców pod opieką dobrych duchów
Jedyne płaskie i mniej kamieniste miejsce w okolicy
Centrum handlowe - pralnia, sklep, poczta i po prawej stronie restauracja pod daszkem.
Trzy w jednym - sklep, restauracja i stacja benzynowa. Jedyne miejsce w okolicy gdzie można cokolwiek kupić
Wracamy...
Tekst i zdjęcia: Jolanta Mirecka
Onam. 28.04. 2012.