Oman
Wyspa Jazirat Masirah i pustynia Tabaqh czyli Białe Plaże i Pustynia Cynamonowa
Kiedy po raz pierwszy zobaczyliśmy wyspę Jazirat Masirah, już nigdy nie nazwaliśmy jej inaczej niż Białe Plaże. A Pustynia Cynamonowa? Tą nazwę przejęliśmy od przyjaciół, których zafascynował cynamonowy kolor wydm na pustyni Tabaqh.
Długo planowaliśmy podróż do tego niezwykłego miejsca, ciągle jednak coś stawało nam na przeszkodzie.
Kiedy więc ogłoszono, że z okazji końca Ramadany wszyscy dostaną kilka dni wolnych od pracy, wrzuciliśmy do bagażnika namiot i wyruszyliśmy w drogę.
Z biwakowaniem w Omanie nie ma problemu. Noce są ciepłe, a biwakować można na każdej plaży i w każdym miejscu.
Wybieramy dłuższą, lecz malowniczą trasę wzdłuż wybrzeża.
Drogę do Ras Al Hadd pokonywaliśmy już wiele raz, ale urok tej części Omanu, za każdym razem sprawia, że droga mija bardzo szybko.
Od Ras Al Hadd zaczął się dla nas teren nieznany. Krajobraz robi się coraz bardziej monotonny, płaski i pusty. Zmienia się architektura, zmieniają się stroje ludzi.
W końcu dojeżdżamy do miejsca gdzie pustynia Wahaybah dochodzi do brzegu oceanu. Miejsce biednych, murowanych domków zajmują obozy Beduinów.
Wśród piachów pustyni stoją skromne, sklecone z byle czego namioty. A dookoła nich dzieci, wielbłądy, kozy i ... terenowe samochody. Wszystko w pełnym słońcu, bez prądu i innych zdobyczy cywilizacji. Teraz jest jeszcze w miarę chłodno - jak będą żyć latem?
Tu my - w klimatyzowanym samochodzie, z kanapkami w lodówce, a tam w śród wydm - Beduini. Ta wycieczka uczy pokory i dystansu do "mieć".
W pobliżu wyspy woda morska przesącza się przez grunt i całe wybrzeże pokryte jest warstewką soli. Słone mokradła ciągną się całymi kilometrami. Wszystko mieni się i skrzy w słońcu. Mamy wrażenie, że znajdujemy się w Krainie Królowej Lodu.
Do przystani dojeżdżamy około godziny siedemnastej. Nie mamy pewności, czy uda nam się jeszcze tego dnia dostać na wyspę. Jednak szczęście nam sprzyja. Przy nabrzeżu stoi prom i są na nim wolne miejsca. Cały pokład zajmują samochody zaparkowane dosłownie na centymetry. Nie ma się co dziwić, to jedyna droga na wyspę, a chętnych dużo.
- O której godzinie odpływamy? – pytam kapitana.
- Jak zapełnimy pokład – odpowiada z niezmąconym spokojem.
- A jak długo to potrwa? - kapitan bezradnie rozkłada ręce.
Po godzinie dopchają ostatni samochód i wypływamy.
Obok mnie stoi młoda Omanka i kurczowo zaciska pięści. Płynie pierwszy raz w życiu. Przeraża ją zarówno podróż jak i wizja choroby morskiej. Niestety, wieje silny wiatr i kołysze dość mocno. Żeby zająć ją czymkolwiek wyjmuję paczkę gumy do żucia. Opowiadam, że żucie jest doskonałym lekiem na chorobę morską. Dziewczyna szybka wkłada płatek gumy do ust i jej strach powoli mija. Po chwili wszyscy wokoło żują gumę. Czuję się trochę głupio, a trochę jak odkrywca nowego leku na chorobę morską.
Po dwóch godzinach cali i zdrowi docieramy na miejsce.
Pomimo, że w bagażniku mamy namiot, szukamy hotelu. I bingo! Trafiamy na czyściutki, nowy hotelik z miłą obsługą. Rozpakowując się, szerokim łukiem omijamy śpiący namiocik. Niech śpi. Dziś pławimy się w luksusach.
Wstajemy raniutko i po śniadaniu wyruszamy w drogę. Dookoła wyspy jest około 150 kilometrów. W najszerszym miejscu - 16 kilometrów, w najwęższym - 5 kilometrów.
Pomaleńku, bez pośpiechu, jedziemy dookoła. Najładniejsze, białe plaże znajdują się na południowym wybrzeżu. Tu też spędzamy najwięcej czasu.
Spacerujemy, zbieramy muszle, podglądamy życie krabów i innych "żyjów". Prawie nie spotykamy ludzi. Najlepszy sezon na odwiedzenie wyspy to czerwiec i lipiec, kiedy wieją mocne wiatry. Tylko wtedy ogromne, słynne w całym świecie fale, pozwalają na pływanie na wszelkiego rodzaju deskach. W tym czasie wyspa przepełniona jest amatorami mocnych wrażeń. Na razie jest pusto i cicho.
Wędrujemy po białych plażach i nie możemy uwierzyć, że to nie śnieg, nie lód, nie mróz. Nieprawdopodobne, a jednak prawdziwe. Zimowy krajobraz wyczarowany przez biały piasek, muszle i słońce.
Po południu podjeżdżamy do portu, żeby sprawdzić, o której rano będzie prom, a tu niespodzianka - właśnie kończą dopełnianie i za chwilę możemy popłynąć. Cudnie.
Na promie młodzi Anglicy opowiadają, że spędzili na wyspie dwie godziny i to za dużo, bo tu - „nic nie ma”. A nam właśnie to "nic" podobało się najbardziej.
Po dwóch godzinach jesteśmy na lądzie.
Do Hijj, miejscowości w której według znaczka na mapie jest hotel, mamy 70 km. W bagażniku pochrapuje znudzony namiot, więc pełen luzik.
Po zmroku docieramy do miasteczka i ryzykujemy – hotel.
Arabskim hotelom w maleńkich miasteczkach w głębi kraju daleko jest do tego, do czego przyzwyczajeni są Europejczycy. Ale my mieszkamy tu od kilku lat i jesteśmy zaprawieni w lokalnej egzotyce, poza tym mamy przecież alternatywę w bagażniku.
Pierwszy pokój – totalna porażka. Wycofujemy się rakiem i pięknie dziękujemy - jednak namiot. Zdziwiona naszą reakcją obsługa prowadzi nas do następnego pokoju. To apartament dla nowożeńców. Daleko mu do jakiegokolwiek luksusu, ale jest w miarę czysty, jest ciepła woda, łóżko z czystym(???) materacem. Pościel? Mamy śpiwory. Zostajemy.
Ze spaniem trochę gorzej. Pozostałe pokoje zajmują prowadzące nocne życie i mające dużo dzieci rodziny arabskie. Na korytarzu kłębią się dymy palonego kadzidła, słychać rozmowy, śmiechy, trzaskają drzwi. Dzieci jak to dzieci, biegają i krzyczą, nikt ich nie pilnuje, nie upomina. Za to rano nie mamy problemów z pobudką. Przed godziną piątą budzą nas do życia głośne śpiewy z meczetów – wschód słońca, czas na pierwszą modlitwę.
Jeszcze nigdy nie udało nam się tak wcześnie wyjechać w trasę.
Na pustynię docieramy, kiedy słońce jest jeszcze nisko i długie cienie rzucane przez wydmy plastycznie rzeźbią okolice. Bawimy się w tej ogromnej piaskownicy, ale niestety, jako że podróżujemy tylko we dwoje, nie zapuszczamy się zbyt głęboko. Gdyby samochód ugrzązł w piachu, nie mielibyśmy szansy na bezpieczny powrotu. Telefony nie mają tu zasięgu, a prawdopodobieństwo, że akurat w to miejsce jeszcze ktoś przyjedzie jest równe zeru.
Do domu wracamy środkiem kraju przez Izki. Jedziemy wzdłuż zachodniego brzegu pustyni Wahaybah. Przez wiele, wiele kilometrów mamy wrażenie zawieszenia w próżni.
Architektura? Nie ma architektury.
Ludzie? Nie ma ludzi.
Jest płasko i pusto. Droga, droga i nic więcej.
Słuchamy płyt z polskimi kabaretami i sami nie wiemy, kiedy znowu wjeżdżamy w znajome góry w naszej okolicy.
W domu wytrzepujemy z ubrań pustynny piasek. Budzimy zastygły w letargu, nieużywany namiot - może damy mu szanse innym razem - i idziemy spać.
Hej! Piknie było! Piknie, że hej!!
Więcej zdjęć kliknij => Wyspa lub przejdź do galerii