Moja Afryka – zapiski z podróży
Zimbabwe
Siedzieliśmy z przyjaciółmi w ogrodzie i rozmawialiśmy o planach wakacyjnych. Każdy miał inny pomysł. I nagle Ania rzuciła hasło - a może do Zimbabwe?
Zimbabwe? Czemu nie. Tam nas jeszcze nie było. Mieszkamy przecież w RPA i zmontowanie takiej wyprawy nie nastręcza zbyt dużo kłopotu. Wystarczy zebrać wiadomości, kupić jedzenie, zgromadzić sprzęt biwakowy i najważniejsze - zaopatrzyć się w lekarstwa na malarię. Co z resztą, zobaczymy na miejscu. Jakoś to będzie.
Jedziemy
Jedziemy w trzy rodziny. W pierwszym samochodzie Ania z Krzysztofem i Moniką, w drugim Pnina z Ickiem oraz Natasza i Tali, w trzecim my – Andrzejem, Marcin i ja. Razem sześcioro dorosłych i czwórka młodzieży. Nikt nie powinien się nudzić.
Pakujemy samochody po sam dach i wyjeżdżamy wcześnie rano. Mamy ze sobą wszystko, co tylko może być potrzebne w trzytygodniowej podróży. Zrobienie zakupów w Zimbabwe graniczy z cudem. Obok śpiworów i namiotów w bagażnikach pobrzękują puszki, szeleszczą makarony, grzechoczą płatki śniadaniowe i chlupocze mleko w kartonach. Do tego zapas owoców i warzyw – z głodu nie pomrzemy.
Do granicy prawie siedemset kilometrów. Niby nie tak dużo, ale o osiemnastej zamykają przejście, a my musieliśmy jeszcze kupić wizy. Jeśli nie uda nam się dotrzeć o czasie, czeka nas noc w samochodach.
O szesnastej jesteśmy na miejscu. Przed nami kolejka „że końca nie widać”.
Uda się? Marne szanse.
Przed nami kolejka „że końca nie widać”
Robimy burzę mózgów i podstępnie, pod opieką byłego komandosa Icka, wysyłamy najpiękniejszą jasnowłosą Monikę do „wizowej jaskini lwa”. Błękitne oczy i blond czupryna czynią cuda. Urzędnik mięknie i wbija pieczątki do wszystkich naszych paszportów.
Droga wolna. Celnik podnosi szlaban. Przejeżdżamy most na rzece Limpopo.
Jesteśmy w Zimbabwe.
Pierwsza różnica, jaka mnie uderza, to czystość. W porównaniu z zaśmieconym RPA tu jest prawie sterylnie. Nigdzie nie poniewierają się worki, butelki czy puszki. Nic dziwnego, kaucja za plastikowe opakowanie jest wyższa od ceny tego, co znajduje się w środku.
Kompletnie wykończeni docieramy do kampingu w Lutombe. Kamping mniej niż średni. Potwornie zatłoczony, brak ciepłej wody. Jednak wobec panującego upału to betka.
Rano jedziemy do Masvingo. Dwadzieścia pięć kilometrów od niego leży Wielkie Zimbabwe - pierwszy punkt w naszym programie.
Przy drodze w cieniu drzew miejscowi artyści wystawiają do sprzedania rzeźby, wykonane z pachnącego drewna sandałowego, z czarnego hebanu i z niezwykle ciężkiego drewna żelaznego. Co chwilę zatrzymujemy się, oglądamy, kupujemy. Sprzedawcy najchętniej wymieniają towar na ubrania i żywność - kiedy po trzech tygodniach wracam do domu, zostaje mi tylko to, co mam na sobie.
Co pewien czas drogę zagradzają bramki i patrole. Wojskowi sprawdzają dokumenty i zaglądają do bagażników. Nudzą się potwornie. Naciągają nas na długie rozmowy. Są grzeczni, uprzejmi, pomocni. Tyle tylko, że wydłuża to czas podróży . Kiedy docieramy do Masvingo, słońce chowa się za horyzont.
Pole namiotowe, w przeciwieństwie do tego przy granicy, jest komfortowe. Znajdujemy zacienione miejsce i rozkładamy obóz. Wysoko na drzewach wiszą szczelnie przykryte kosze na śmieci. Tak zabezpiecza się śmieci, aby małpy i guźce nie rozwłóczyły ich po okolicy.
Na ogniskach w wielgachnych czajnikach gotuje się woda na herbatę. Co chwilę ktoś podchodzi, nalewa sobie wrzątku i podkłada do ognia. W kuchni piętrzą się sterty wyszorowanych patelni i garnczków. Sanitariaty czyściutkie. W prysznicach leci gorąca woda - i tu ciekawostka - na zewnątrz siedzi pracownik i podkłada do paleniska kłody drewna. Nad paleniskiem zamontowany jest ogromny bojler, w którym grzeje się woda do pryszniców.
Wyciągamy preparaty przeciw komarom i dokładnie spryskujemy się od stóp do głów – jesteśmy w strefie malarycznej i będziemy to robić do końca pobytu. Komarów tu od groma, a my dokładnie wiemy, jak choruje się na malarię.
Kolację przygotowuje młodzież. Monika, Tamara, Tali i Marcin wyczarowują prawdziwą ucztę.
Umyta, najedzona i szczęśliwa siedzę po rozgwieżdżonym niebem i słucham koncertu cykad – taki wieczór to tylko w Afryce.
Wielkie Zimbabwe
Po leniwym poranku jedziemy obejrzeć Wielkie Zimbabwe.
Jest w tych ruinach coś niezwykłego. Nieuchwytne coś, co czyni to miejscem wyjątkowym. Może sprawia to wszechobecna tajemnica, kryjąca się w każdym zakamarku? A może pustka i cisza przerywana jedynie świergotem ptaków? Tyle tu pytań, zagadek i magii.
- Wielkie Zimbabwe odkrył w 1868 roku Adam Renders. Cały obiekt zbudowany jest z kamiennych kostek bez użycia zaprawy. Wygląda to jak ogromna budowla z klocków Lego.
Według współczesnego badań Wielkie Zimbabwe powstało pomiędzy XI a XV wiekiem naszej ery. Uczeni mają jednak co do tego wiele wątpliwości. Wszystkie znaleziska, które poddano próbom datowania, wskazują na ten okres. Nie sposób jednak znanymi dziś metodami ocenić wieku wzniesienia samej budowli. Przede wszystkim nie wiadomo, skąd pochodził budulec i jakiej techniki użyto do cięcia niemal równych wielkością i kształtem kamiennych kostek. Przypuszcza się, że budowla może być o wiele, wiele starsza.
W ruinach Akropolu znaleziono kilkanaście figurek ptaków o sokolich dziobach i z ludzkimi dłońmi zamiast nóg. Dziś znane są jako Ptaki Zimbabwe i widnieją w godle i na fladze Zimbabwe.
Cały ogromny kompleks składa się ze Świątyni, Akropolu, Kompleksu w Dolinie i resztek wielu innych budowli na obszarze ponad 500 km².
Na szczycie góry wznosi się najstarszy, zamieszkały już w XI wieku się Akropol. Aby go obejrzeć, wspinamy się stromymi ścieżkami i pojedynczo przeciskamy się przez wąskie przejścia. Dlaczego prowadzi do niego tak trudna droga? Przypuszcza się, że Akropol nie pełnił funkcji obronnych. Mieszkańcy tego królestwa nie mieli się przed kim bronić. Po co wznieśli fort obronny? Dla kogo wymyślono przejście nie do przejścia dla wrogów?
Zmęczony wspinaczką Andrzej układa się w cieniu i zasypia. Twierdzi potem, że we śnie odwiedzili go dawni bogowie tych ziem i on wie już wszystko. Niestety, nie może nam niczego zdradzić, bo złożył przysięgę milczenia, a z bogami nie będzie zadzierał. I tak tajemnica pozostaje tajemnicą.
Ze wzgórza widać większą część z ponad siedmiuset hektarowego Wielkiego Zimbabwe. Trudno mi wyobrazić sobie, jaką było kiedyś potęgą. A przecież jest to największy, leżący na południe od Sahary obiekt w Afryce, powstały przed przybyciem Europejczyków i najważniejsza na kontynencie - poza piramidami - budowla przedkolonialna.
Główną budowlą Kompleksie w Dolinie jest Świątynia – owalna budowla o średnicy około osiemdziesięciu metrów. Świątynia otacza wysoki na dziesięć metrów i szeroki na pięć metrów mur. W jego wnętrzu wznosi się tajemnicza stożkowata dwunastometrowa wieża. Do dziś nikt nie odgadł przeznaczenia tej pełnej w środku, zbudowanej ze ściśle dopasowanych kamiennych cegieł wieży.
Południe. Słońce stoi w zenicie. Jest gorąco i parno. My, dorośli, wykorzystujemy każdy skrawek cienia. Młodzieży nie przeszkadza nic.
Wieczór spędzamy nad jeziorem Mutrikwi - podobno o zmierzchu przypływają do brzegów hipopotamy. Wiemy, jak groźne potrafią być te grubasy, dlatego wspinamy się na jedyny niewielki pagórek. Naiwnie wierząc, że na swoich grubych i krótkich nogach nie będzie im się chciało uprawiać wspinaczki. Czekanie dłuży się w nieskończoność. W końcu są. Baraszkują w wodzie, śmiesznie prychają i generalnie wyglądają niewinnie. A przecież w Afryce więcej ludzi ginie w efekcie spotkań z hipciami niż ze słoniami.
Siedzę cichutko i chłonę urok tego niepowtarzalnego wieczoru. Całe niebo aż skrzy się od gwiazd, w wodzie odbija się łuna księżyca, tuż obok siedzą moi przyjaciele. Zasłuchani w noc, nie potrzeba nam słów.
W końcu jest tak ciemno, że z trudem odnajduję drogę do namiotu.
Bulawayo
Z Masvingo jedziemy do Bulawayo. Po drodze mijamy mizerne poletka kukurydzy. A przecież Zimbabwe było kiedyś spichlerzem Afryki. Wujek Toniego - mojego sąsiada - miał farmę w okolicach Gweru. Toni opowiadał, że kiedy jeździł do wuja, pomagał w zbiorze kukurydzianych kolb. Kukurydza była tak wysoka, że używano drabinek, a położona na dłoni kolba sięgała do łokcia. Dziś farmy wyglądają mniej niż nędznie.
W Bulawayo rozbijamy się w Centenary Park. Po raz pierwszy spotkałam się z tym, że w ogromnym parku, w centrum miasta można rozbić namioty na trawnikach. Miejsce piękne i idealne dla turystów. Wszędzie można dojść piechotą.
- Bulawayo to miasto z afrykańską tradycją sięgającą czasów Zulu Chaka.
Wielki wódz Zulusów Mzilikazi, panujący na terenie dzisiejszego RPA, został pokonany przez jeszcze potężniejszego Zulu Chakę. Uciekając przed Zulu Chaką na północ, dotarł do terenów dzisiejszego Zimbabwe. Ogłosił się królem i założył osadę.
Na miejscu spalonych ruin królewskiego domu, powstało Bulawayo. Na życzenie Rhodesa ulice nowego miasta wyłożono na wzór rzymski kostką granitową. Każda ulica miała być szeroka na tyle, by wóz ciągnięty przez 16 wołów mógł swobodnie nawrócić. Na szczęście nikt nie wpadł na pomysł, aby „poprawić” Rhodesa. Do dziś miasto ma ten niepowtarzalny urok, pełne jest otwartych przestrzeni i światła.
Wędruję po placach parkach i ulicach. Oglądam pokolonialne budynki, zaniedbane wille, hotele - kiedyś wspaniałe, a dziś... cóż, dziś będące już tylko mizerną pamiątką dawnej świetności miasta.
Wieczorem, mając dosyć puszkowego jedzenia, idziemy do restauracji. Ponoć najlepszej w okolicy. Wnętrze w stylu kolonialnym i prawdopodobnie nie modernizowane od tego czasu. Jadłospis niewyszukany, ale smacznie. Na deser zamawiam sałatkę owocową. Dostaję owoce z puszki. Surowych owoców nie ma - nie ma, jak w całym kraju.
Następnego dnia idziemy do największego na całej półkuli południowej Muzeum Historii Naturalnej. Posiada ono w swoich zbiorach między innymi 75 000 eksponatów ssaków, bardzo bogatą kolekcję motyli, owadów, gadów. Naszych najmłodszych fascynuje dział z dinozaurami, starszych historia Afryki, geologia, minerały, każdego – niesamowita kolekcja motyli.
Pomimo że byłam w nim cały dzień, nie udało mi się obejrzeć całej kolekcji. Może gdybym mogła zostać w nim tydzień? Ale mnie już gna na safari do Hwange Park.
Narodowy Park Hwange
- Narodowy Park Hwange powstał w 1930 roku i zajmuje 14 651 kilometrów kwadratowych. Na początku XIX wieku, z powodu wysokich temperatur i dużej ilości lwów zawsze gotowych do ataku, miejsce to nazywane było Grobem Białego Człowieka. Dziś jest to jeden z najważniejszych rezerwatów przyrodniczych w Afryce
Park Hwange to dziki, kolczasty busz, to nieprzebyte lasy z unikalnymi gatunkami drzew, to ogromne trawiaste przestrzenie, którymi władają jedynie zwierzęta.
W takim właśnie miejscu rozbijamy nasz obóz. Na początku jest egzotycznie, ciekawie i miło.
Jak wszędzie w tego typu miejscach, żeby zobaczyć dzikie zwierzęta, trzeba wstać o wschodzie słońca. W regulaminie czytamy, że trzeba wpisać się do książki wyjazdów, a po powrocie odhaczyć przyjazd. Mile widziane są zapiski, gdzie i kiedy było coś godnego polecenia.
Znajdujemy notatkę, że kilkanaście kilometrów na wschód przy padłym słoniu są hieny, lwy i sępy. Rano o 5.30 wyruszamy w kierunku słonia. Już z daleka czuję, że kierunek mamy słuszny. Czuję dosłownie. Pomimo zamkniętych okien zapach jest tak silny, że do końca dnia nie udaje nam się wywietrzyć samochodów. Przy górze rozkładającego się mięsa o najlepsze kęsy walczą hieny i sępy. Kiedy podjeżdżamy, zwierają siły i próbują przegnać nas od zdobyczy. Nie podejmujemy rękawicy, kapitulujemy szybko i odjeżdżamy. Pokonał nas fetor.
Cały dzień jeździmy po szutrowych, czerwonych drogach i oglądamy zwierzęta. Jedna z zasad bezpieczeństwa jest taka, że aby wyjść na zewnątrz, trzeba dotrzeć do ogrodzonego obozu lub do pilnowanej przez uzbrojonego strażnika ambony. Dojście do ambon obłożone jest kamieniami - to zabezpieczenie przed atakiem zwierząt. Żadne z nich nie lubi kaleczyć sobie niepotrzebnie łap.
Wspinam się po drabinie na ambonę przy wodopoju. Oglądam słonie, taplające się w błocie nosorożce i stada antylop.
W powrotnej drodze zatrzymujemy się na chwilę. Przez drogę przechodzi słoń. Po chwili z buszu wychodzi drugi, trzeci, dziesiąty.... Ze wszystkich stron otaczają nas dziesiątki słoni. Wyłączamy silnik i siedzimy bez ruch. Gdyby któryś z nich choć trochę się zdenerwował, rozdeptałyby nas na miazgę. To stado wędruje z małymi. Wystarczy drobiazg, a matki ruszą do ataku. Widzę, jak z jadącego przed nami samochodu wychyla się uśmiechnięty Icek. Filmuje całą akcję. On jest w bezpiecznej odległości od stada, my w samym środku. Gdyby nas stratowały, będzie miał „cudowny” film. Jeśli nas rozdepczą, będę go straszyć po nocach – przyrzekam sobie w myślach. Na szczęście stado mija nas obojętnie.
Następnego ranka zwijamy się szybko i w książce wyjazdów wpisujemy najdalszy obóz położony tuż przy granicy z Botswaną.
Na początku jest fajnie, ale pod koniec dnia droga staje się prawie nieprzejezdna, pozarastana, dzika. Nie mamy już czasu, żeby przed zmrokiem wrócić do miejsca wyjazdu. Coraz bardziej zdenerwowani jedziemy dalej. W końcu docieramy do celu. Wielce zdziwiona naszym pojawieniem się obsługa kasuje nas za nocleg i prowadzi na pole namiotowe. Jesteśmy jedynymi gośćmi. Dowiadujemy się, że tutaj rzadko kto dociera, że prąd wyłączają za dwie godziny, że strażnicy zaraz jadą do domu i że mamy sobie sami dawać radę. A tak w ogóle to się nam dziwią. Jest tyle inny miejsc na świecie, a my chcemy tu? No i jeszcze, że mamy wszystko chować na noc, bo przyjdą zwierzęta i nam zjedzą.
- Zwierzęta? Zjedzą? Jakie zwierzęta? - jesteśmy lekko zaniepokojeni.
- No, zwierzęta. Różne. A już na pewno hieny.
- Hieny? Dzisiaj? Przyjdą? - coś z naszą inteligencją jest nie tak, bo nie bardzo możemy uwierzyć w te odwiedziny. Pewnie nas straszą.
- Pewnie że przyjdą – strażnik jest rozbawiony - dlaczego miałyby nie przyjść. Zawsze przychodzą to i dziś przyjdą. Hieny przyjdą na sto procent. A jak będziecie mieć szczęście, to przyjdą i lwy, bo tu niedaleko zabiły bawoła i włóczą się po okolicy. Ale pamiętajcie, gdy przyjdą hieny, możecie wyjść z namiotów i je przegonić. Ale gdyby przyszły lwy, to nie wychodźce. Lwy się nie boją i nie uciekają. Mogą zrobić wam krzywdę.
Przez głowę przemyka mi myśl – to jakaś paranoja. Przecież obozy są ogrodzone. Bezpieczne. A tu lwy i hieny? Nie wierzę. Żartowali. Na pewno żartowali.
- No to śpijcie dobrze – wyłączyli prąd i pojechali.
Zostaliśmy sami.
Rozejrzałam się dokoła. Ogrodzenie było mniej niż prowizoryczne. Lew nawet nie będzie się schylał, kiedy przyjdzie mnie zjeść. Brama? Brama kiedyś była, ale ją ukradli. Chroni mnie tylko cieniutka ścianka namiotu.
Może zadowolą się tym bawołem i jednak nie przyjdą?
Przyszły.
Kiedy tylko zgasiliśmy lampę, zjawiły się niczym duchy.
Łaziły, wąchały, dobierały się do naszych zapasów. Hieny? Lwy? Wychodzić? Nie wychodzić? W końcu zdenerwowany Krzysztof wyjrzał. Otaczało nas stado hien. Jednak nie lwy. Narobiliśmy hałasu. Uciekły.
Rano niewyspani ale żywi popatrzyliśmy po sobie i zaczęliśmy narzekać:
- E, nieciekawie tu. Gorąco. Komary gryzą. Zwierząt jakoś nie ma. Co my tu będziemy robić przez następne dwa dni? To co, jedziemy? Jedziemy!!!
Jeszcze nigdy nie udało nam się zebrać tak szybko. Po pół godzinie byliśmy w drodze. Nikt nie wspominał o strachu i lwach. Przecież byliśmy tacy dzielni.
Wodospady Wiktorii
Wielkanoc spędzamy na Wodospadami Wiktorii. W takim niezwykłym miejscu dzielimy się świąteczną pisanką.
- Wodospady Wiktorii zaliczane są do siedmiu naturalnych cudów świata. W 1855 roku odkrył je szkocki misjonarz i badacz David Livingston, Zauroczony widokiem powiedział - widok tak piękny, że muszą się w niego wpatrywać aniołowie w locie.
Wysokość spadku wody wynosi 108 m, szerokość wodospadu 1,7 kilometra. W sezonie szczytowym w każdej sekundzie przetacza się tam ponad 9 milionów litrów wody.
Spacer na wodospadem to jak spacer w deszczowej chmurze. Spadające z góry miliony litrów wody rozbijają się w pył i tworzą widoczną z daleka białą, mokrą bańkę w środku której, w ogłuszającym hałasie, spacerują ociekający deszczem ludzie. Nie pomagają parasole, peleryny czy inne wynalazki. Woda wciska się wszędzie. Od góry i od dołu. Na szczęście jest bardzo ciepło.
Spaceruję po prawej stronie urwiska. Mokry, zaparowany aparat fotograficzny owijam w nylonowy worek. Nie przyda się na nic. Kupię pocztówki.
Oglądanie wodospadu jest łatwe - chodzi się po jednej krawędzi szczeliny i patrzy na spadające masy wody z drugiej krawędzi. Nie ma żadnych barierek, zapór czy innych zabezpieczeń. Podchodzenie do krawędzi na własne ryzyko. Ja podchodzę.
Cała szczelina ma długość jednego kilometra i siedmiuset metrów. Cała ta kipiel wpada do jednej wąskiej rzeki. Niesamowite. My nie trafiliśmy najlepiej, bo jest właśnie pora mokra. W porze suchej nie ma tyle wody w Zambezji. Nam widok przesłaniają kłęby rozbitej w pył wody. Cóż, nie można mieć wszystkiego.
- Wodospad powstał 150 milionów lat temu w wyniku ruchów płyt tektonicznych ziemi, które doprowadziły do utworzenia szczeliny będącej największym na świecie wodospadem. Dźwięk, jaki wydaje wodospad, słyszany jest z ponad 40 kilometrów. Podczas pory deszczowej z odległości nawet 60 kilometrów widać unoszącą się na ponad 300 metrów chmurę kropelek wodny, wzbijanych w powietrze.
Cały ten przeogromny żywioł wpada do wąskiego kanionu. Kto ma niedosyt wrażeń po obejrzeniu wodospadu, może skorzystać z atrakcji, jakich dostarcza płynąca w nim rzeka.
Po podpisaniu odpowiednich dokumentów, w których jest mowa o tym, że niżej podpisany bierze całą odpowiedzialność za to, co się z nim stanie i że ewentualna śmierć jest tylko i wyłącznie jego winą, można wrzeszcząc ze strachu i modląc się o przeżycie, przypiąć się do pontonu i spłynąć w dół z wodospadu lub powierzyć swoje życie kipieli na rzece. Można też skoczyć z mostu łączącego Zimbabwe i Zambię na bungee. Most ma sto jedenaście metrów wysokości. Lecieć głową w dół prosto w rwący nurt to nie lada przeżycie. Jest to jedno z najlepszych miejsc na świecie do uprawiania takich sportów.
W porze deszczowej tylko samobójcy porywają się na te wyczyny. A teraz właśnie jest pora deszczowa. Mnie życie jeszcze nie zbrzydło, więc tylko przechodzę granicznym mostem do Zambii.
Po południu wynajmujemy łódź i pływamy po Zambezji. Przed wodospadem rzeka jest tak szeroka, że trudno dojrzeć drugi brzeg. Nasz czarny jak heban sternik Tom opowiada historie prawdziwe i te niezupełnie trzymające się prawdy. Odpoczywamy po porannych atrakcjach, świeci słońce, w lodzie chłodzi się wino i piwo – pełna sielanka. Nagle nasza niewielka łódź prawie wylatuje w powietrze. Po pierwszym wstrząsie następuje drugi i trzeci.
- Hipopotam, hipopotam – krzyczy przerażony Tom i robi wszystko, aby jak najprędzej dopłynąć do brzegu. Za nic ma nasze nalegania, żeby zawrócił, że my chcemy zobaczyć. On dobrze wie, że rozwścieczony hipopotam zatopi taką kruszynkę jak nasza łódka. A hipopotam, któremu ktoś – czyli my – dał trzykrotnie po grzbiecie i nie pozwolił zaczerpnąć oddechu, naprawdę może wpaść we wściekłość. Dopiero potem dowiadujemy się, jak dużo ludzi ginie pływając po Zambezji. A wszystko za sprawką sympatycznych hipciów i mniej sympatycznych krokodyli.
Wieczorem siedzimy przy ognisku. Tali gra na gitarze, śpiewamy, opowiadamy. A dookoła nas latają wściekle bzykając malaryczne komary.
Park Narodowy Matobo czyli Łyse Głowy
- Park Narodowy Matobo to rezerwat o powierzchni 70 km², pokryty granitowymi skałami liczącymi 3 miliony lat. Na terenie parku żyją białe nosorożce, żyrafy, elandy, zebry i antylopy szabliste. Wiele pobliskich jaskiń ozdobiona jest naskalnymi malowidłami Buszmenów. Wiek tych rysunków szacuje się na ok. 2000 lat W 2003 roku Wzgórza Matobo wpisano na listę UNESCO.
Po rozgrzanych skałach w pełnym słońcu wspinam się na wzgórza Matobo. Wędruję czerwonymi drogami, zagłębiam się w cień jaski, oglądam stare malowidła i umykające, kolorowe jaszczurki.
Na koniec pochylam głowę nad grobem pierwszego króla Zimbabwe - Mzilikazi i grobem Cecila Johna Rhodesa. Cecil John Rhodes - osoba numer jeden w Afryce Południowej pod koniec XIX wieku - twierdził, że widok roztaczający się z tego wzgórza jest jednym z najpiękniejszych widoków w Afryce. Dlatego wybrał to wzgórze na miejsce swojego pochówku. Cóż, widziałam wiele pięknych widoków i nie jestem przekonana, czy ten jest najpiękniejszy. Niemniej panorama ze „wzgórza Cecila” rzeczywiście godna jest polecenia.
Wioska
Nasza wyprawa powoli dobiega końca. Wracając, zbaczamy z drogi i zatrzymujemy się w maleńkiej wiosce. W ramach wkupnego zabieram worek jabłek i to, co jeszcze zostało z żywności.
Jak w filmach Toniego Halika, nie wchodzimy bez zaproszenia. Czekamy. Wychodzi do nas naczelni wioski. Przyjmuje dary i zaprasza do wsi. W wiosce nie ma zbyt dużo ludzi. Wszak to dzień roboczy. Część mężczyzn jest w polu, część wypasa bydło. Dzieci pomaszerowały do szkoły. Kobiety gotują obiad. W drewnianych moździerzach rozbijają kukurydzę i arbuzy. Nad ogniskiem wiszą kociołki. Rozmawiamy i oglądamy wnętrza ubogich chatek. Naczelnik rozdaje każdemu z mieszkańców po jednym jabłku. Niektórzy, biorą owoc i dziękując przyklękają. Jabłko – luksusowy, niecodzienny dar. Jabłko – owoc, którego większość z tych dzieci jeszcze nigdy nie jadła.
Mężczyźni z wioski otaczają naszą blond - piękność i zawzięcie targują się z nami. Taka żona to wielki prestiż dla męża, ba - dla całej wioski. Cena osiąga zawrotną sumę dwudziestu czterech krów. Nas jednak to nie zadowala. Blondyna zostaje z nami.
Wracamy.
Przejechaliśmy ponad siedem tysięcy kilometrów. Zobaczyliśmy cuda natury, byliśmy na niezwykłym safari, przeżyliśmy noc z hienami, odpoczywaliśmy w cieni baobabów, poznaliśmy ludzi, których nigdy nie poznalibyśmy, siedząc w fotelu i oglądając telewizję.
Afryka – moja miłość – mój drugi dom.
Więcej zdjęć z Zimbabwe - kliknij => Zimbabwe