Mój Kraków bez makijażu
Dorastałam z moim Krakowem w tych samych czasach. Obydwoje przechodziliśmy przez burzliwe okresy dziejów i ani w głowie nam było poprawiać urodę. Mnie nie pozwalali się malować rodzice, jemu władze. Różnica była tylko w higienie. Ja musiałam się codziennie szorować, jego brud i zapach nie przeszkadzał nikomu. No, może nie całkiem nie przeszkadzał, ale jakoś dawało się z tym żyć. Przyzwyczailiśmy się trochę do tej wszechobecnej szarości, nijakich ulic i ciężkiego powietrza. Dziurawe płyty chodników, popękane, obłażące ze skóry tynku kamienice, zatęchłe podwórka i klekot stareńkich tramwajów na wysłużonych szynach. A pomiędzy tym wszystkim zielona wstążka plant.
Wychowałam się przy ulicy Dietla, na pograniczu trochę innych światów; Śródmieścia i Kazimierza. Wtedy jeszcze tam też były Planty. Ale nie takie jak wokół Rynku. Po Plantach wolno przechadzał się postrach wszystkich niegrzecznych dzieci – Plantowy. Ach! Cóż to była za postać! Starszy, wysoki i siwy pan z sumiastym wąsem w pseudoaustryjackim mundurze. Złote guziki i epolety, a w ręku kij ostro zakończony do nabijania rzuconych przez nas papierków. Po trawie też nie wolno było biegać. Baliśmy się go wszyscy, a rodzice dla pewności straszyli nim, by mieć święty spokój na spacerze.
Ale to był ten lepszy, śródmiejski świat mojego dzieciństwa. Bo ten drugi, kazimierski zupełnie tamtego nie przypominał. I w nim właśnie zostało najwięcej z nieumalowanego Krakowa. Chociaż.... Trochę ten Kazimierz oszukuje. Szyldy kawiarni coś udają, same wnętrza kawiarni coś udają... I jest trochę tak, że turysta się zachwyca tą zachowaną, obdrapaną i ciemną atmosferą dzielnicy żydów, artystów i cyganerii. To takie pomalowanie, że przypomina bardziej teatralną charakteryzację. Mój Kazimierz, to ten sam, choć trochę odnowiony okrąglak dawnej jatki końskiej, gdzie chodziłam z mamą na zakupy. Mój Kazimierz, to te kilka obskurnych podwórek, których jeszcze nie przerobiono na ogródki piwne, a przez które przechodziłam idąc do którejś z koleżanek z dzieciństwa, albo odebrać ubranie od krawcowej nazwiskiem, nomen omen, Muchowa. Dziś kamienicy, w której mieszkała broni wszechobecny domofon, ale mogłabym już wejść do niej bez dawnego lęku. Wdrapywałam się na piąte piętro do ciemnego i zawsze dusznego mieszkania, gdzie Muchowa szyła ubrania. Po mieszkaniu przemykała się zawsze zbyt mocno umalowana córka, która wieczorem wychodziła z domu, a której profesji dziś jestem prawie pewna. Mąż na wózku milcząco przyglądał mi się z drugiego pokoju. Trwał tak od lat, nie mając jak wyjść na zewnątrz.
Brr! Upiorne te moje wspomnienia z Kazimierza, a jednak wciąż szukam śladów, z których większość zatarły lata, a niektóre po prostu niedoskonałość pamięci. Tam jednak i jeszcze w Podgórzu, zostało tych śladów najwięcej. W obrębie Plant, Rynku, gdzie tłumy wycieczek i turystów suną nieprzerwaną lawą od wczesnej wiosny do późnej jesieni, nieumalowany Kraków można zobaczyć tylko bardzo wcześnie rano. Dostawcy, którzy tylko wtedy mogą wjechać na płytę Rynku, z samochodów wynoszą pudła i kosze dla sklepów i restauracji. Skacowani, niewyspani, ostatni imprezowicze suną na miękkich nogach do pierwszych tramwajów, a za nimi podążają ci, co na szóstą to pracy.
Kraków zbudzony ze snu hejnałem przeciąga się leniwie i ziewa. Zaraz nałoży makijaż.
Anna Okrzesik