Bazyli
Tym razem powrót ze szkoły spacerem przez miasto okazał się kiepskim wyborem. Styczniowe mrozy nie były czymś nadzwyczajnym, ale dzisiaj było zimniej niż zwykle za sprawą wiatru. Jeszcze tylko kawałek przez Planty i będzie w domu. Zatrzymało go miauczenie spod ławki stojącej na wprost bramy jego kamienicy. Pod ławką siedział skulony pręgowany kotek. Biedota taka. Siedział, miauczał i patrzył zielono-żółtymi oczyma. Przykucnął i pogłaskał go. Pod ręką czuł drżące futerko. Co z nim zrobić. Zostawić to pewnie zamarznie. Zabrać to będzie w domu afera. Pamiętał dyskusję gdy chciał mieć psa. Zobaczymy. Wstał i skierował się do domu. Nie oglądał się. Gdy otwierał bramę poczuł szarpnięcie za nogawkę i zobaczył wczepionego pod kolanem kotka. No, to zdecydowałeś. Teraz czeka nas przeprawa. Masz się dobrze zaprezentować Babci. Od niej wszystko zależy. I zapamiętaj, od teraz będziesz się zwał Bazyli.
Bazyli szybko się zadomowił. Zaakceptował brytfankę wypełnioną piaskiem, wyżywienie i w różnym stopniu wszystkich domowników. Był bytem osobnym. Uznał mieszkanie jako swoje terytorium łaskawie akceptując pozostałych. Po miesiącu spenetrował wszystkie zakamarki uznając niektóre jako szczególnie atrakcyjne. Spał najchętniej w koszyku pod krzesłem w kuchni, albo na łóżku Olka. Początkowo na środku, do czasu aż kiedyś Olek po powrocie ze szkoły rzucił się na łózko przygniatając go. Uciekł z wrzaskiem, ale ze spania na łóżku nie zrezygnował tylko zajmował bezpieczne miejsce w nogach. W zimie często sypiał za piecem kaflowym. Z mieszkania wychodził początkowo niechętnie, dopiero jak podrósł i zobaczył kiedyś na balustradzie krużganku gołębia, spacery po kamienicy weszły do jego codziennych rytuałów. W sumie był domownikiem niekłopotliwym i nienarzucającym się. Szybko określił zasady współżycia. Nie tolerował opóźnień w zapełnianiu miski, oczekiwał zainteresowania i udziału w zabawach jak miał na nie ochotę i decydował kto i kiedy może go dotykać, głaskać i wyczyniać z nim różne figle migle. W nagrodę za satysfakcjonujące go pieszczoty mruczał. Jak nie miał ochoty na kontakt, to miauczał i uciekał. Jak miał to podbiegał, ocierał się o nogi lub wskakiwał na kolana. Najczęściej zaszczyt ten spotykał Olka.
Dni, tygodnie, miesiące mijały. Bazyli rósł, zmieniał się fizycznie, pozostając dalej kotem poszukującym i ciekawym. Wszędzie go było pełno. Nigdy nie było wiadomo skąd wyskoczy i gdzie się schował. Czasami było to zabawne, czasami denerwujące, a bywało też niebezpieczne.
W zimie do Olka domowych obowiązków należało przynoszenie węgla z piwnicy i rozpalanie pieców w trzech pokojach. Zwykle robił to przed wyjściem do szkoły. Dla ułatwienia rozpalał najpierw w jednym piecu, a potem przenosił żar do pozostałych dwóch, wcześniej przygotowanych i zostawionych z otwartymi drzwiczkami do palenisk. Kiedyś postępując zgodnie ze zwyczajem przeniósł pełną łopatkę żaru i wrzucił do otwartego pieca. Usłyszał przeraźliwy wrzask Bazylego i za chwilę jego samego wyskakującego z pieca z płonącym futrem. Ugasił go kocem i miauczącego zabrał do kuchni. Po oględzinach okazało się, że Bazyli ma spalone poduszeczki trzech łap. Do szkoły nie poszedł. Wizyta u weterynarza. Smarowidła, „buty” na łapy i czekanie czy i kiedy się zagoją. Bazyli współpracował, nie wyrywał się, nie zrywał opatrunków, ale się zmienił. Piece omijał z daleka, najchętniej przebywał blisko Olka. Spał z nim nawet w łóżku w nogach. Stopniowo łapy się zagoiły, ale nieufność i ostrożność została. To już był inny Bazyli. Minęła zima. Przyszła wiosna, Bazyli jak dawniej wyszedł na krużganek i spacerował po nim. Olek po powrocie ze szkoły nie zastał Bazylego. Wszędzie go szukał, wołał. Bezskutecznie. Bazyli nie wrócił.
Antonia Niedziałkowski