"WINCYCEGŁA"
Lata 60 i 70 XX w., czyli moje dzieciństwo i młodość w PRL- u. Najpiękniejszy okres życia. Ileż wtedy się działo...
A jak barwnie i zajmująco!
No, chociażby malowanie naszego mieszkania. Koniecznie co trzy lata, żeby było świeżo i przyjemnie. Toż to była cała ceremonia.
Mój rodziciel płci męskiej udawał się tramwajem z mijanką do sąsiedniego miasteczka po fachowca wysokiej klasy- Rysia. Następowało uzgadnianie zakresu prac, terminu, ceny, po czym w domu zaczynało się trzytygodniowe pandemonium.
Rozkładanie folii na parkietach, zabezpieczanie mebli i przedmiotów, czyli tzw. przygotowywanie frontu robót, po czym przybywał Rysio. Z wielką, drewnianą, skrzypiącą drabiną; na gwoździach wieszał aluminiowe wiadra, koniecznie z patykiem do mieszania farb. Stawał okrakiem na niemożliwie krzywych nogach i rozpoczynał skrobanie, a potem mycie ścian. Folie na podłodze nieustannie wałkowały się rujnując parkiet i doprowadzając mamę do czarnej rozpaczy.
Tym razem kolor pokoju miał być pastelowym oranżem. Rysio pomieszał, zabełtał "kredówkę" z farbką plakatową i wyszedł róż w odcieniu babcinych reform. Mama mówi, że nie o taki kolor chodzi. Wyciąga pomoc naukową z rzeczonym kolorem, a Rysio na to: "pani kochano - to je wincy cegła".
Od tej pory już zawsze do malowania sprowadzało się "Wincycegłę".
Tak w ogóle to Rysio był specjalistą od kolorów. Kiedyś, poproszony o pomalowanie pokoju na lawendowo, wyprodukował zaje..... fiolecik.
Następnie padało pytanie, czy wałek złoty, czy srebrny, na które mama niezmiennie odpowiadała: " dziękuję, bez wałka". Czułam się pokrzywdzona, bo u koleżanek wałek zawsze był. Potem jeszcze lakierowanie lamperii, okien i zapanowywał smród, przed którym nie było dokąd uciec; aż się nie wyśmierdziało.
No, a potem to już tylko kosmetyka- wiórkowanie zrujnowanego parkietu kłębkiem kłującego żelastwa (wiórki), pastowanie, froterowanie na błysk, koniecznie cienką flanelką, mycie okien, naciąganie firan, które nosiło się do pani z sześciopiętrowego wieżowca, po drodze kupując barszcz do półlitrowej butelki za 50 groszy u pani barszczarki. Czasem można było posłuchać jej opowieści o tej, co w ciąży wychodziła za mąż; o Józku, co się zagazował bo go żona zdradzała, a potem w trumnie leżał cały zielony, tudzież o innych miejscowych horrorach nienadających się do cytowania.
Pościel do magla nosiło się daleko - do pana R., który swój smutny żywot maglarza postanowił kiedyś utopić w kwasie solnym. Po tym wszystkim w domu zapanowywał błogi odpoczynek w pięknym otoczeniu, a ja na kolejne atrakcje musiałam znów czekać długie trzy lata.
W tamtych czasach wszystko było celowe i potrzebne. Na każdą działalność było zapotrzebowanie.
Dzisiejsza rzeczywistość wszystko uprościła, ułatwiła i skutecznie pozbawiła życia smaczku. Malowanie stało się czynnością prostą, sterylną, z kompleksowym sprzątaniem, gdzie problemem jest tylko kwestia ceny.
I jak tu wytłumaczyć młodemu osobnikowi przełomu wieków, czym było życie w PRL- u?
NIEWYKONALNE!