Urszula Torbiczuk
Za zdradę trzeba zapłacić

Parę tysięcy litrów życia dostał przy pierwszym oddechu.
Pił małymi łykami celebrując każdy ruch. Wieloletnia wyprawa nie pozwalała mu opróżnić więcej, niż chciał. Jego pragnienie życia w początkowej fazie przewyższało nad tym, co dostał. Długą chwilę zastanawiał się, dławiony spazmatyczną rozkoszą ostatnich kropel życiodajnego płynu.
— Dlaczego Panie? — pytał. — Mam dopiero czterdzieści dwa lata.
— Zdradziłeś swego Ojca — usłyszał gdzieś z głębi swojego sumienia.
Znowu marazm i cienie migające po ścianach z ulicznego neonu. Łóżko, łysa lampa i draperie. Widok wciąż ten sam.

Rozłożysty dąb dumny i stary, ale wciąż żywy. Rozłożywszy ramiona, szeleści... jestem kotwicą, wrytą mocno w cień codzienności, wielką niewiadomą, żywą historią.

Miasto lśniło szklaną taflą obwiedzioną delikatną tęczą rozszczepionych promieni słonecznych. Nad dachami i placami, nad rzeką i kępami darni dzwoniły dzwony na jutrznię, a może na żywych i umarłych?
Spojrzał na zegar.
Pozostały jeszcze pełne trzy litry życia.
Czuł, jak wysącza się ono kropla po kropli w betonowe szczeliny. Z cienia pozostałego jak arkusz papieru wychodził do ludzi. Czasem był to tłum, a czasem pustka. Jedynie szum ulicy nie zmieniał nigdy biegu. Ubrany w brązową sutannę z kapuzą kręcił się z ziemią i szedł bezradnie w tym ziemskim uchwycie. Mijał betonowe budowle, podobne do siebie jak krople tej boskiej wody, podobne jak wszystkie zwykłe, a zarazem niepowtarzalne dni jego żywota. Dziwak mówili przechodnie. Wieczorami zamykał się w swojej pokutnej skorupie.
— To już jutro — myślał dzisiaj.
Zagryzł ziarnkiem kawy zamiast śniadania, nie przepił wodą. Szkoda marnować krople. Wyszedł w żar ulicy. Wypolerowane setkami tysięcy stąpnięć płyty chodnikowe lśniły w słońcu. Także jego stąpnięć... zmieniał się tylko rozmiar podeszwy butów. Ten trakt pamięta pokolenia przodków i przetrwa pokolenia następców. Nie potrzebuje do trwania niczego, litrów życia też nie potrzebuje. Od czasu do czasu rekonstrukcji popękanej powłoki. On natomiast już nie naprawi swojej. Jest jak popękana pięta starej, spracowanej kobiety.
Usiadł na ławce i zmrużył powieki, tak żeby pozostawić prześwit. Stwardniałym językiem dotknął suchego podniebienia. Przez gęste rzęsy spojrzał na swoją butelkę zawieszoną u szyi, lecz szybko cofnął dłoń.
— Nie, jeszcze nie teraz, wytrzymam — krzyczał w myślach. — Przedłużę istnienie.
Nagle przed nim pojawiła się ona.
— Malwina! — wymówił głośno imię.
Stała przed nim drobna dziewczyna w białej sukience. Na piersi lśniła hostia wyhaftowana złotą nitką. Uśmiechała się nieśmiało bezkrwistymi ustami. Była taka niewinna jak wtedy, kiedy pierwszy raz ją ujrzał. Mieszkała niedaleko Domu Stradomskiego siedziby Zgromadzenia Księży Misjonarzy im. św. Wincentego a Paulo*.
— Nie gniewaj się Marco — jej głos był spokojny i pogodny. — Nie każdy ma w sobie tyle woli co ty. Poza tym ja nie potrafiłam tak żyć, ciągle z twoim Panem — głos brzmiał jak skarga, a zarazem jak uniewinnienie zdrajcy.
Ciało jej pachniało świeżo i czysto. Zawsze tak było do czasu, kiedy odebrał jej Słońce. Zamknął w opuszczonym garażu i powoli zabierał jej światło. Kiedy odrzuciła zaręczyny, zamurował na wieki szczelinę w murze. Dzikie wino oplotło facjatę, pięło się w górę i wżerało w ściany domu. Słyszał pogłoski, że tam straszy. Dopiero teraz zrozumiał, co zrobił.
— Ty zdrajco! — szumiały drzewa.
Malwina zniknęła. Kiedy otworzył oczy, zobaczył białą różę na ławce z kartką... odeszłam razem z twoim synkiem, bo tak chciałeś.
W piersi tężał mu żal i powoli rodził się niepokój. Wstał i przeszedł przez żwirowy trakt. Znowu był w tłumie. Gwar zakłócał jego ciszę. Wszedł do baru. Kolorowe serwetki i pęki sztucznych kwiatów, szary, duszący półmrok tonował zbyt jaskrawe erupcje zlewających się barw. Zapuszczone rolety jak ochroniarze powstrzymywały napór słonecznego wiatru. Jadł gęstą, suchą papkę bez wody. Już niedługo.
Pozostało dwa czterdzieści jeden litra.
Podążał dalej i celebrował każdy ruch, by nie upuścić ani jednej kropli. W drzwiach pijalni, ostatniej oazy na drodze przywitał go asystent. Patrzył wciąż tak samo, ponad, jakby widział tam gdzieś powoli materializujące zjawy.
— Proszę się nie zamartwiać — dodał po chwili gęstniejącego w powietrzu milczenia. — Ja, my wszyscy tam pójdziemy za niedługo — powiedział i zniknął, zostawiając po sobie zapach mokrej mąki.
Usiadł w fotelu i przez długi czas trwał znieruchomiały jak w zatrzymanym kadrze. Oglądał korowód papierowych postaci w bezlitosnym blasku opalizującego miasta. Rezerwat Człowieka, obszar zamknięty już dla jakichkolwiek działań. Tylko można zwiedzać pod warunkiem nienaruszenia ciągłości psychofizycznej eksponatów, ludzkich szkieletów.
Poczuł w zatoce łzowej kroplę i się zawstydził. Szybko zatarł wspomnienie. Nie! Żadnych scen rozklejających umysł. Stracił przez to aż zero dwadzieścia trzy. Marnotrawstwo.
Pozostało jeden pięćdziesiąt osiem litra.
Musi jeszcze wyjść z tego seansu, lecz betonowy chodnik ulicy niknie, wchodzi w piasek i wpełza pod zwały wydm. Błękitne niebo ugina się ku grzbietom pustyni, wielkiej bezkresnej przestrzeni. Pije.
Litromierz powoli się opróżnia, a lęk nie opuszcza go. Jednak oprócz strachu odczuwa ulgę, że już zostawia za sobą trudne i wyczerpujące przedsięwzięcie, jakim jest życie. Był wolny, chociaż to szczególny rodzaj wolności, kiedy nie ma się już żadnego wyboru, żadnej ucieczki.
Zero siedemdziesiąt osiem litra pozostało.
Bez celu krążył, wracał. Jednak ani milimetr nie przyspieszył opróżniania litromierza – instynktownie, kurczowo trzymał się życia i pragnął, aby jak najdłużej trwało. Nawet za cenę męczarni. Ciągle ona przechodziła przed oczami. Zdrada! Wytrzyma jeszcze bez picia, ale słyszy...
— Przenoszenie wody na tamtą stronę jest zabronione. Opróżnij, bo już czas.
Zero, zero – zero litra.
Pierwszy raz poczuł inny świat, który przemykał się wskroś niego jak duch. A zza ciemnej osłony termicznej bacznie śledziły go czyjeś oczy. To Strażnik... jeszcze nie wie, czy Piekieł, czy Niebios.
— To ten Misjonarz Marco — mówił ktoś donośnym głosem. — Kwatera zdrajców po lewej jest wolna... olna... lna... na...
Wreszcie dociera do miejsca spoczynku. Energiczne szarpnięcie wyzwoliło w jakimś urządzeniu podziemny ruch, a ciężkie płyty grobowca opadły. Szczelinami dmuchnęło kamiennym pyłem i zapachniało suszonymi śliwkami, sprężony gaz z sykiem wydobywał ze ścian. Zawrót głowy i wytrzeszcz oczu, kurcz krtani i krzyk niewidzialnych ludzi był nie do wytrzymania.
— To on — wskazywali na niego.
Zapanowała ciemność i otworzyły się bramy Piekieł.
Witamy cię u progu wiekuistego cierpienia, brzmiały surmy... poczuł bolesne wszczepianie się dzikiego wina w ciało.
Za zdradę dostałeś dożywocie krzyczały palące języki ognia.

Przypisy za Wikipedi
* Dom Stradomski — Początki Domu Stradomskiego sięgają XVII wieku. Kiedy Misjonarze podjęli zarząd Seminarium Zamkowego w Krakowie (1682 r.), pragnęli rozwinąć w szerszym zakresie działalność pastoralną na terenie diecezji krakowskiej. Wyzwaniem były: misje ludowe, rekolekcje zamknięte, pomoc dobroczynna. Dzięki darowiznom biskupa krakowskiego Jana Małachowskiego zakupiono ziemię oraz kilka budynków nad starym korytem Wisły na przedmieściu zwanym Stradomiem. Niedługo później Misjonarze wznieśli przy ulicy Stradomskiej kościół p.w. Nawrócenia św. Pawła Apostoła, który konsekrowano w połowie XVIII wieku.
Ważnym celem Seminarium Internum jest głębsze poznanie Bożego powołania, a także doświadczenie sposobu życia Zgromadzenia i kształtowanie własnej osobowości na podstawie wskazania św. Wincentego a Paulo.

Joomla Template - by Joomlage.com