LUSTRO
Pękło z bezsilności. Albo ze wstydu. Proste, łazienkowe, całkiem zwyczajne lustro rozpadło się któregoś dnia na tysiąc kawałków. Nikt nie rozumiał jak to się mogło zdarzyć. Ojciec codziennie rano przy goleniu oglądał w nim dokładnie swoją niemłodą już, ale mocno naznaczoną czasem i wypitym oceanem wódki twarz. Ciekawe czy mu się podobało to co widział. Te przerzedzone włosy, mocny, kwadratowy podbródek, ogromny mięsisty nos i fałdy czerwonych policzków, znad których spoglądały stalowoszare, zimne i bez wyrazu oczy. Matka, udręczona, wiecznie zatroskana o rodzinę kobieta, co rano wklepywała przed lustrem niezliczone ilości francuskich kremów, maseczek i pudrów, jakby one mogły jakoś przykryć ten strach, że to się kiedyś skończy, albo że się nigdy nie skończy. Jeszcze siostra. Ona korzystała z niego najczęściej. Zostawały potem te ślady szminki, zacieki fluidu, trochę tuszu gdzieś w dolnym rogu, a wszystko po to, by zrobić wrażenie na kolejnym chłopaku. Wielu ich było, zbyt wielu...
On też się w nim czasem przeglądał. Właściwie tylko rano, myjąc zęby przed szkołą. Może jeszcze, żeby się przyczesać.
Przyszedł do naszej klasy pod koniec listopada. Już samo to było trochę dziwne, bo zwykle dołączali do nas we wrześniu różni odrzuceni i wyrzuceni z innych, mniej liberalnych krakowskich liceów. Szeptem na przerwach mówiło się, że przyjeżdża z Moskwy, a my nie do końca wiedzieliśmy jak się do tej informacji ustosunkować. Tak czy inaczej, kiedy pojawił się w szkole, wychowawczyni posadziła go w mojej ławce. Został tam do matury. Od początku bardzo starał się o naszą akceptację. Opowiadał niestworzone historie o tej Moskwie i o tym życiu, które wtedy wydawało nam się, jak wiele innych jego opowieści zmyślone. Syn wysokiej rangi oficera, dowódcy sztabu sił zbrojnych Układu Warszawskiego po powrocie z rodziną do Polski został moim kolegą z ławy szkolnej.
Lekko nie miał. Klasa, w większości dzieci reakcjonistów, z dobrymi życiorysami ojców i dziadków, na początku go lekceważyła. Z przymrużeniem oka traktowaliśmy te jego przechwałki, że przed domem stoi ochrona w dyskretnie zaparkowanym samochodzie, że tatuś przyjaźni się z generałem J., a obiady przynoszą im z restauracji. Lekceważenie z czasem przeszło w jawny ostracyzm. Kiedy go lepiej poznałam, wszystko to okazało się prawdą, ale niesmak pozostał. Bardzo chciał się nam przypodobać, a to zawieszenie między wstydem a pyszałkowatością odbierało mu poczucie tożsamości. Wiele lat później, opowiadał mi, jak stawał przed lustrem w łazience, a w odbiciu widział raz znienawidzoną twarz ojca, a raz swoją własną, naznaczoną frustracją i poczuciem winy. Napluł kiedyś na to odbicie, ale przez to nic się nie zmieniło.
Na studia poszedł w Krakowie, skończył je w Moskwie, a po powrocie został najpierw psychologiem więziennym, potem dyrektorem tego więzienia. Spotkałam na ulicy jego matkę. Opowiedziała mi, że kiedy system się przewrócił, syn w Warszawie próbował odebrać sobie życie, ale go odratowano. W tym samym dniu lustro w łazience pękło na tysiąc kawałków, a jej serce prawie zrobiło to samo. Nie rozumiała. Niczego nie rozumiała.
Jego spotkałam kilka lat temu. Ucieszył się. Usiedliśmy w kawiarnianym ogródku i wtedy w kieszeni zadzwonił mu telefon. Ponad stolikami, parasolami, nad płytą rynku popłynęła i zawisła melodia hymnu Związku Radzieckiego. Taki żarcik.