Moje niespełnione, wymarzone wakacje
Serce wzięło górę nad rozsądkiem. Wydałam ostatnie oszczędności, żeby kupić ten bilet.
Z resztą, rezerwacje zrobiłam już dwa lata temu, ale kolejka chętnych do podróży sprawiła, że czas oczekiwania znacznie się wydłużył, a na bilet od konika po prostu nie mogłam sobie pozwolić. W końcu 15 000 dolarów za dwa dni wakacji to kawał grosza, ale podróż w czasie warta jest wszystkie pieniądze.
Nawet nie bardzo było wiadomo jak się do niej przygotować. Organizatorzy zapewniali, że nic nam nie będzie potrzebne poza jakimś ponadczasowym ubraniem i ze wszędzie gdzie się udamy czekać na nas będzie specjalny wysłannik z biura i zabezpieczy nam wikt i wszystkie atrakcje. Ba, łatwo powiedzieć – strój ponadczasowy... Jak to ma wyglądać? Postawiłam na proste w kroju spodnie, mokasyny i flanelową koszulę. Niech się dzieje co chce, najwyżej coś stosownego kupię na miejscu.
A miejsc mogłam wybrać tylko cztery. Po dwa na każdy dzień. To chyba najbardziej mnie stresowało. Tyle możliwości, tyle tysięcy lat historii, tyle krajów i krain, a ja muszę dokonać wyboru...
W końcu nadszedł długo wyczekiwany moment. Stawiłam się na się czasodromie punktualnie o 7 rano. Była tam już jakaś pani z biura w celu podpisania klauzuli, że na pewno wiem co robię (znaczy, że stan mojego umysłu od czasu podpisywania umowy jest wciąż stabilny) i że podróżuję na własną odpowiedzialność, oraz kilku facetów z obsługi technicznej.
Wsadzili mnie do maszyny, na ekranie pojawiły się wybrane przeze mnie miejsca z datami, a przy nich zielone i czerwone przyciski. Zielone – leć, czerwone – przerwij i zmień na następne. Kiedy drzwi kabiny zamknęły się z cichym trzaskiem, serce biło mi jak oszalałe. No i się zaczęło.
Pierwszy przycisk – Londyn 1298 rok. Huknęło, grzmotnęło a w moim wehikule zrobiło się ciemno. Drzwi się otworzyły i wyszłam na zewnątrz. Zmierzch, prawie noc, a na ulicy gwar i ogólna wesołość. Bruk co prawda koślawy, ale podpity obdarty tłumek tańczy rozradowany, trzymając w rękach cynowe kubki. Wszyscy poruszają się w jednym kierunku, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Dołączyłam wiec do tego dziwnego korowodu, ktoś podał mi kielich i tak dobrnęliśmy wąskimi, krętymi uliczkami, przeskakując pełne ekstrementów rynsztoki do celu. Nagle zrozumiałam gdzie jesteśmy. Przed moimi oczami właśnie wyrósł ogromny, majestatyczny gmach Pałacu Westminsterskiego. Wśród popiskiwania przerażonych, szukających schronienia szczurów i rubasznego śmiechu podpitych mieszkańców, zrozumiałam, że oto skończono budowę Pałacu i król zdecydował przenieść się z całym dworem z Menchesteru, dotychczasowej stolicy Anglii do Londynu, który odtąd stolicą się stanie. Wybrałam zaiste epokowy moment. Zaczęłam się nawet z tą radosną gawiedzią zaprzyjaźniać w pobliskiej karczmie, ale karczmarz (jak się okazało mój stróż i wysłannik biura) pokazał mi znany już tylko w naszych czasach znak T – czas, co było jasnym sygnałem, że czas się zwijać. Maszyna stała tuż za rogiem, więc mocno podekscytowana wskoczyłam do niej naciskając kolejny zielony przycisk.
Paryż 31 marca 1889 roku. Otwarcie wystawy światowej ówczesnych osiągnięć techniki. Bileter właśnie przepuszcza mnie przez bramkę, a za mną, przede mną rozgorączkowani Paryżanie zajadle dyskutują nad tą potworną, nad wszystkim górującą stalową budowlą. To ona wzbudza tyle emocji. Jedni podziwiają konstrukcję, drudzy, w przeważającej większości domagają się natychmiastowej rozbiórki. Sama jestem zaskoczona, jak doskonale rozumiem francuski. Nagle, koło mnie trzech nienagannie ubranych dżentelmenów zaczyna mówić mocno podniesionym głosem. To pan Eiffel ze swoimi projektantami Maurycym Koechlinem i Emilem Nouguierem kłócą się o prawa autorskie. Jeszcze w 1884 roku zgłosili i zarejestrowali patent. Jeszcze w tym samym roku Eiffel odkupił prawa autorskie wraz z prawami własności intelektualnej od swoich pracowników. Tym samym, z formalnego punktu widzenia, stał się jedynym autorem wieży, którą nazwano jego imieniem. Tak, to ciekawe, ale jeszcze muszę zobaczyć ulice Paryża, wchłonąć jego atmosferę przed dalszą podróżą.
Dzień następny przeznaczam na odpoczynek.
Wileńszczyzna lato 1912. W majątku mojej prababki Aleksandry Rosso Romanowskiej. Tej samej, której pradziadek oddał ze swojego majątku w 1769 10 ha ziemi pod założenie cmentarza, dzisiaj znanego od jego nazwiska.
Jakoś nikt się nie dziwi, że przyjechałam. Wehikuł na wszelki wypadek stoi pod lasem, a ja na piechotę zasuwam w moich mokasynkach na przełaj. Wszyscy siedzą w ogrodzie. Sierpniowy upał od kilku dni daje się we znaki. W cieniu rozłożystych drzew rodzina pije popołudniową herbatę. Na stole pyszni się okazały mosiężny samowar, na paterach ciasteczka i konfitura z wiśni. W powietrzu krążą leniwie motyle i kilka nieznośnych much. Kiedy przysiadłam na brzegu drewnianej ławki, babka tylko po wymownym zlustrowaniu mnie z góry na dół stwierdziła, że zaczęłam ubierać się jak chłopak od krów i może powinnam się przebrać jak siadam do podwieczorku. Reszta nie miała siły nawet podnieść głowy. Boże, jak tam było nudno. Pod pretekstem zmiany odzienia, zwiałam czym prędzej do mojej maszyny. A miałam tam odpocząć!
Ostatni przystanek – z przytupem – Grunwald 1410. O jasny gwint! Nie tu miałam lądować. Właśnie mój wehikuł został zauważony przez dwóch rycerzy na bardzo rączych koniach. Zawrócili i szarżują prosto na mnie! Ratunku! Gdzie ten czerwony przycisk?! Jest! Natychmiast do domu!
No, i takie to były wakacje...