REMONT
Gosia przybiegła jak zwykle spóźniona i już od progu wykrzykiwała, jak to ja sama nawet nie wiem, jak mi jest dobrze i nie doceniam spokoju w jakim żyję. Nie to co ona, z budowy na budowę, stresy, problemy, kłopoty i wszystkie plagi egipskie, których życie od dziecka jej nie szczędzi. Jeszcze dobrze nie zdążyłam buzi otworzyć, żeby się przywitać, a już przytłoczył mnie ciężar poczucia winy, z jakiegoś tylko Gosi znanego powodu.
Bo Gosia to jest instytucja. Góralka z Krynicy, pięćdziesięcioparoletnia matka dwóch dorosłych synów. Nigdy nie miała męża, szkół ani zawodu, ale dzielnie i z ogromną determinacją wychowywała tych chłopców sama, w nadziei, że będą mieli kiedyś lepsze od niej życie. Imała się różnych zajęć; wzięła w ajencję uzdrowiskową kawiarnię – nie wyszło. Sprzedawała w Krynicy buty, meble i handlowała czapkami . Na koniec postanowiła spróbować szczęścia w Krakowie, bo taka Krynica, to na Gosię, jak sama stwierdziła, zbyt mały format. Zaczęła od razu ambitnie, od handlu nieruchomościami, ale i to przynosiło marne rezultaty.
I tu przechodzimy do sedna – Gosia odkryła swoje powołanie. Nazwała się pewnego dnia projektantką wnętrz i zdecydowała, że jedynie w tym zajęciu widzi swoją przyszłość i sens życia. Pocztą pantoflową, od polecenia do polecenia, remontuje, buduje, urządza. Z Krynicy sprowadziła kuzyna z ekipą remontową, nauczyła się podstaw projektowania graficznego i na dobre rozwinęła skrzydła. Przedstawia się już Gosia wyłącznie jako projektantka, czasem architekt, a o papiery nikt nie pyta. Tak się złożyło, że całkiem niedawno Gosia, a właściwie Gosina ekipa, potrzebna mi była do remontu mieszkania, w stanie zupełnie surowym. Entuzjazm Gosi przerósł wszelkie, nawet moje oczekiwania, a znam ją przecież od lat. Nigdy też nie było między nami najmniejszych nieporozumień. Aż do teraz.
Mieszkanko malutkie, proste do urządzenia, jedno z wielu, które stworzyłam w różnych miejscach, krajach i życiach. Najpierw Gosia zapytała, unosząc wysoko brew, jak ja sobie te wnętrza wyobrażam, bo ona właściwie już przyszła z gotową koncepcją. No i się zaczęło. Od łazienki; ja – umywalka na nodze, Gosia z pogardą ; to już jest dawno passe, teraz mamy ozdobne syfony. Kabina ? - taka zwykła, z brodzikiem – pogarda przeszła w jawne obrzydzenie; - Musi być szwajcarska, innych się już nie montuje – oświeciła mnie coraz bardziej zniesmaczona Gosia. A szafki w kuchni? - No może jakieś z Ikei, albo inne gotowce? Tego już było Gosi za wiele. Szafki, moja droga – to się zamawia. I nie jakieś, tylko białe glossy! – Co białe? – pytam coraz bardziej przerażona – No mówię przecież, że glossy, wysoki połysk musi być. I bez uchwytów. Uchwyty już dawno przeminęły, teraz się robi przedłużane fronty – tu padło jakieś fachowe określenie. No i zmywarka, koniecznie! Oszalałaś? - pytam, dla jednej osoby, w mikroskopijnej kuchni zmywarka! A po co? A po to, że dawno już minęły te czasy, kiedy się ręcznie myło naczynia, - odparła Gosia.
I tak od słowa do słowa, od kąta do kąta, dowiedziałam się, że moje wyobrażenie o urządzaniu mieszkania, z wizją Gosi ma niewiele wspólnego. Odprowadziłam ją do tramwaju, po drodze jeszcze nieśmiało pytając, czy w ogóle jeszcze się liczy wygoda we wnętrzu, czy tylko już ma być na topie i trendy?
Odjechała z poczuciem, że niczego nie zrozumiałam.