Pierwsza praca
Jestem świeżo upieczoną ekonomistką po obronie dyplomu na piątkę, z dymiącą od teoretycznej wiedzy głową.
Z Urzędu Pracy dostaję skierowanie do niedużej firmy. W domu maleńka córka i mąż pracujący na uczelni jako asystent za symboliczną pensję i prestiż społeczny.
Wiem, że muszę dostać tę pracę, więc rządzą mną silne emocje.
Wdrapuję się po stromych schodach starej kamienicy na pierwsze piętro. Kiedy jestem na miejscu, konstatuję, że moja przyszła firma mieści się w dawnym, zapewne bogatym mieszczańskim domu.
Na drzwiach jednego z pokoi wisi tabliczka: Prezes mgr inż. Józef P. Właśnie do niego miałam się zgłosić. Pukam nieśmiało i otwieram drzwi. Widzę ogromny pokój z biurkiem o gigantycznych rozmiarach, przy którym siedzi grubiutki człowieczek z dużą głową i nogami tak krótkimi, że z potężnego fotela nie dosięgają podłogi.
Rozpoczyna się interview.
- Czy jest pani mężatką?
- Tak.
Następne pytanie powoduje jego zakłopotanie.
- Czy jest pani zagospodarowana w dzieci?
- Tak.
Zaczyna pani od jutra w księgowości finansowej. Pani pobory to... Pada kwota, która mnie oszałamia.
Boże - właśnie zaczynam zarabiać.
Maleńki jegomość wstaje zza biurka w celu przedstawienia mnie przyszłym koleżankom. Kiedy jest już przy mnie, zdaję sobie sprawę, że jego postać kończy się na wysokości mojego biustu. Nieco później dowiaduję się od współpracowników, że to mały człowiek o wielkim sercu. Dziś to już ginący gatunek.
O tym, jak kiedyś weszła do jego gabinetu pracownica i mówi: "Panie Prezesie- ale Pan maleńki", a on zripostował natychmiast: "Stasieńko- bo ja rosłem w korzeń"- krążyły legendy.
Trafiłam do firmy, w której była taka atmosfera, że czasem nie chciało się wracać do domu.
Księgowań dokonywałyśmy w półtorametrowych księgach zwanych "amerykankami", przy których trzeba było się odchylać raz w prawo, raz w lewo. Przypłaciłam tę gimnastykę skrzywieniem kręgosłupa.
Pracowałyśmy intensywnie, gawędząc jednocześnie, słuchając pieprznych opowieści młodych mężatek, co wywoływało w nas salwy śmiechu.
Przyjaźniłyśmy się z paniami w wieku przedemerytalnym i te relacje trwały jeszcze długie lata.
To był okres stanu wojennego. W sklepach tylko sznurek i ocet, więc kiedy "rzucano drobnicę", biegałyśmy na zmianę, aby wykarmić nasze pisklęta.
Z nostalgią wspominam czasy, gdy zdobyty słoik dżemu dzieliłyśmy na trzy części, aby zanieść do domu dzieciom, czy "upolowanych" kilka jaj podzieliłyśmy sprawiedliwie po dwa.
W upalne lata, ze względu na urlopy, pracowałyśmy w okrojonym składzie, uwijając się jak w ukropie. Ulgę od panującego w pomieszczeniach upału przynosiło tylko trzymanie stóp w miskach z zimną wodą.
To były czasy, kiedy chodziłyśmy zbiorowo na śluby koleżanek, świętowałyśmy w firmie imieniny, urodziny uświetniane domowymi wypiekami. Ciężarnym pomagałyśmy szyć i haftować wyprawki, obdarowywałyśmy je ubraniami po naszych dzieciach.
W krwiożerczych czasach raczkującego kapitalizmu takich opowieści słucha się jak bajki o żelaznym wilku.
Obecnie walka o byt budzi w ludziach pierwotne, zwierzęce instynkty.
Czasy wzajemnego szacunku i ludzkiej życzliwości odeszły bezpowrotnie do przeszłości. Budzą już tylko tęsknotę zaprawioną łezką w oku i prośbę córki: "mamo- opowiedz, jak się pracowało w twoich czasach".