Wakacyjna miłość ...
To były pierwsze prawdziwe wakacje. Po III roku studiów zaliczyłam w terminie wszystkie egzaminy i mogłam wreszcie, co mi się nie zdarzyło niestety ani po I, ani po II roku – pomyśleć o odpoczynku od mnóstwa obowiązkowych lektur, na szczęście już nie staropolskich, a dużo ciekawszych bo bliższych współczesności. Ponieważ Profesor od metodyki stwierdził, że mam świetne predyspozycje do pracy z młodzieżą, skierował mnie do studenckiej Przychodni, abym podleczyła struny głosowe. Uroczy pan doktor zakwalifikował mnie na trzytygodniowe wczasy lecznicze do Szczawna Zdroju. Przyznam, że po raz pierwszy byłam w Uzdrowisku i po raz pierwszy na Dolnym Śląsku, gdzie blisko Szczawna są Duszniki, Polanica Zdrój, Kudowa i wiele innych znanych ośrodków leczniczych i wypoczynkowych. Sam wyjazd w nieznane i odpoczynek od codzienności już był dla mnie czymś wspaniałym. Z dzisiejszej perspektywy wczasy w PRL-u były triumfem bylejakości, urozmaiceniem szarej rzeczywistości tamtych lat. Ale wtedy, na początku lat 60-tych, dla mnie osobiście były prawdziwym objawieniem. Szczęście mi dopisywało bo trafiłam na kulturalne i inteligentne 2 współmieszkanki z którymi dość szybko znalazłam wspólny język.
Brałyśmy udział we wszystkich możliwych wycieczkach po okolicy, które organizowali wszechobecni KO-wcy, czyli instruktorzy kulturalno-oświatowi. Wtedy poznawało się wczasowiczów z innych uzdrowisk a wypoczywali tam ludzie z Kresów, którzy prywatnie opowiadali nam prawdziwe historie przesiedleńców, bo przecież oficjalnie był to temat „tabu”. I z nimi spotykaliśmy się też na tańcach bo trzeba wiedzieć, że wczasy w PRL-u kilkadziesiąt lat temu były roztańczone. Po obiedzie o godz. 17-tej były tzw. „fajfy” a wieczorem po kolacji – dansingi.
I w takiej scenerii dość szybko zjawił się ON, Jurek (n.b. do tej pory pamiętam Jego nazwisko), potomek kresowiaków, który mieszkał we Wrocławiu. Szczupły, wysoki z grzywą jasnych włosów, nieco ode mnie starszy. Ale nie to było najważniejsze. Ten chłopak miał osobowość i to co teraz określa się charyzmą, student dwu różnych fakultetów: fizyki i filozofii. Na moje pytanie dlaczego tak krańcowe kierunki zafascynował mnie oświadczeniem, że chce być człowiekiem wszechstronnym i osiągnąć pełnię człowieczeństwa. Hmm…, ten młodzieńczy idealizm ..., tak się zastanawiam ilu studentów tak teraz myśli, o ile się orientuję są bardziej konkretni i praktyczni. Na wycieczkach Jurek wyróżniał się erudycją – był niemalże naszym przewodnikiem – oprócz KO-wca oczywiście. W tym wszystkim nie był przemądrzały ale radosny i pełen pomysłów. Czułam się niesamowicie zaopiekowana. A do tego świetnie tańczył, najczęściej na wspomnianych „fajfach” bo po kolacji musiał wcześnie wracać do swego ośrodka a było to sanatorium, gdzie obowiązywał prawdziwy rygor. Był to okres gdy wielkim przebojem parkietu stała się piosenka W. Młynarskiego „Jesteśmy na wczasach…”. Ale najpiękniejsze me wspomnienia wiążą się z tańcami do melodii i piosenek: „Tangolita” i nieśmiertelne „Tango Milonga”. O te melodie najczęściej dopominali się (od orkiestry, bo tylko takie wtedy grały), pięknie tańczący wspaniali kresowiacy.
To było tak dawno, że mam wrażenie, iż to działo się w innej rzeczywistości. Do dziś pozostał mi sentyment do imienia Jurek, a miałam szczęście poznać bliżej jeszcze innego z tym, że ten wywołuje najwspanialsze wspomnienia. A Szczawno Zdrój, mimo że potem byłam w wielu obiektywnie ciekawszych ośrodkach, wywołuje te same cudowne skojarzenia i emocje.