Podróżny
Powoli do jego uszu docierały szumy, hałasy, stukot kół o szyny, zgrzyt zaciąganych hamulców i ludzki gwar. Otworzył oczy i rozejrzał się dookoła. Siedział oparty o ścianę kiosku z gazetami. Tłum przesuwał się, czasami ktoś zerkał w jego kierunku, nie zatrzymując się na szczęście. Mocno uchwycił poręcz stojącej obok ławki i podciągnął się do góry. Ze zdziwieniem zauważył krwawiące kostki dłoni. Nieopodal niego leżała walizka, duża i elegancka, a z jego ramienia zwisał już tylko pasek skórzanej męskiej torby. Wyrównał oddech, uspokoił się i ruszył na poszukiwanie toalety, ciągnąc za sobą bagaż. Secesyjna architektura dworca, mimo że wielokrotnie modernizowana, budziła podziw. Metalowa więźba dachu wyznaczała ogromną przestrzeń.
Wymyślne floresy posadzki mąciły mu wzrok. Obawiał się, że za chwilę upadnie. Schodami powoli zszedł w dół. W lustrze łazienki ujrzał szczupłego wytwornego mężczyznę, sześćdziesięciolatka o pociągłej twarzy, która mu nic nie mówiła. To był ktoś obcy. Badawczo oglądał swoje dłonie i elementy stroju, licząc że skierują jego pamięć na właściwe tory. Potem otworzył walizkę, pachnącą wewnątrz dobrą wodą kolońską. Ubrania były ułożone starannie w dwa równe stosiki, jeden ze strojami męskimi, a drugi kobiecymi; szykownymi, stonowanymi w kolorach i w dobrym gatunku. Oprócz przyborów toaletowych i książki w języku niemieckim Tomasza Manna nie znalazł nic więcej.
– To błąd - tę uwagę skierował do mężczyzny w lustrze. Przerzucił parę kartek powieści. Tekst nie sprawiał mu trudności, tak samo zresztą, jak polskie słowa zapowiadające godziny odjazdu pociągów. Wrócił na peron. Wcale nie był przygnębiony, raczej oszołomiony możliwością wyboru. Niespiesznie opuścił dworzec i ruszył przed siebie ulicami miasta. Wiosna już była widoczna w mgiełce zieleni wokół drzew, cytrynowych bratkach na klombach. Oglądał wystawy, ludzi przy kawiarnianych stolikach, przetaczający się tłum na chodniku. Powoli oddalał się od centrum. Poznawał to po szarych tynkach domów , dziurach w jezdni i ubraniach ludzi przyłapanych na zwyczajnym życiu. Szukał bazaru, tandety. Właśnie te słowa przyszły mu do głowy. Znalazł bez trudu, wiedział, że każde miasto ma takie miejsca. Za dobrą cenę sprzedał walizkę, damskie ubrania, buty i swój płaszcz z miękkiego czarnego flauszu. To co mu zostało, zapakował do ortalionowej torby, a na wytworną marynarkę zarzucił używaną kurtkę w rodzaju tych „na każdą okazję". Teraz szukał przyzwoitego i taniego hostelu, był jednak zmęczony. Ten, do którego trafił, prowadziła młoda dziewczyna. Siedziała za ladą portierni i znużona kołysała nogą wózek z małą może półtoraroczną dziewczynką.
Spał tej nocy niespokojnie, we śnie dalej oczekiwał pociągu w niewiadomym kierunku, a to było zarówno podniecające jak i budziło jego niepokój. Nocą, w łazience zmieniając wilgotną piżamę, zauważył swoje wydepilowane nogi, pachy i klatkę piersiową. Żałował, ale krótko bo zaspany runął ponownie na łóżko, że nie przymierzył damskich ubrań z walizki. Rankiem głodny ruszył na poszukiwanie miejsca, gdzie mógłby zjeść śniadanie i zastanowić się, co dalej.
To była niedawno otwarta restauracja, pustawa, ale karmiono tam smacznie i szukano do pracy kelnera. Pomyślał, że to wszystko toczy się zbyt szybko, a los podsuwa mu ciągle nowe możliwości. Jego nienaganny niemiecki, umiejętność nakrywania do stołu i sposób zwracania się do klientów wzbudziło podziw. Od jutra zaczynał pracę. Oczywiście były do załatwienia formalności, ale te odłożył na później, zakładając, że pewnie wcześniej sam odejdzie. Przed hostelem spotkał tę samą co wczoraj dziewczynę z wózkiem.
- Może wybierze się pani ze mną na spacer - zaproponował radośnie.
-Taki piękny wiosenny dzień - dodał - chodźmy nad Odrę.
Było to tak zaskakujące, że dziewczyna roześmiała się, a mała jej zawtórowała. Panna z niewymuszoną swobodą wyciągnęła do niego rękę.
- Jestem Mariola, a to moja córeczka Milenka. - Dobrze, ale może wcześniej zaglądniemy do mojej mamy, mała coś zje, a ja się przebiorę .
W starej kamienicy wspinali się obskurną klatką schodową na drugie piętro. Mama była panią w jego wieku, miłą, rozczochraną i niezwykle ruchliwą. Czekał na nich pyszny obiad, a dom go zadziwił. Był pełen obrazów malowanych przez mamę, starych mebli dobranych ze smakiem, pasów słuckich na ścianach i wełnianych kilimów. Herbatę pili na kuchennym balkonie tonącym w kwiatach ale i w dochodzącym aż tutaj odorze przepełnionych śmietników i dzikich kotów. Mała dawno usnęła, rozmawiali niespiesznie. To właśnie Joanna - mama dziewczyny - podsunęła mu pomysł wyjazdu na prowincję.
- Nie wiem, czego tutaj szukasz - przepraszam, bo to zabrzmiało obcesowo - ale chyba nie jesteś stąd, to znaczy z Polski. Chociaż twój akcent jest prawie niezauważalny. Spróbuj na prowincji.
Leżał na łóżku późnym wieczorem i myślał o tym co usłyszał od Joanny.
- Wiedźma, tak jakby wiedziała o mnie więcej niż ja sam.
To spotkanie skłoniło go do zastanowienia się nad tym, skąd wziął się na dworcu we Wrocławiu. Odłożył na bok wszystko co nastąpiło potem, przedziwny wypadek, czy zasłabnięcie. Czuł, że miejsce w którym się znalazł nie było przypadkowe.
Tak jak przewidywał, po dwóch tygodniach pracy zaczęły się kłopoty, a wtedy stamtąd zniknął. Odwiedził jeszcze parę razy Joannę, rozśmieszyła go jej opiekuńczość. Na pożegnanie wetknęła mu w dłoń karteczkę z adresami znajomych pań z okolicznych miasteczek.
- Cholerna swatka - myślał o niej. Najcenniejsza dla niego była rozmowa o Strzegomiu, miasteczku na Dolnym Śląsku. Ta nazwa dotknęła w jego pamięci jakiejś czułej struny i za to był jej wdzięczny. Zbyt zmęczony żeby zasnąć, skoro świt ruszył na dworzec autobusowy. Jadąc, oglądał przesuwające się za szybą pejzaże i w napięciu czekał na jakiś oddźwięk w swojej duszy. Nie wiedział dlaczego takie nadzieje wiązał ze Strzegomiem. Ale najdziwniejsze było to, że tam nie dojechał. Wysiadł wcześniej, w małym miasteczku z pięknym gotyckim kościołem na wzgórzu i murami spalonej synagogi na pustym placu poniżej. Pomiędzy, rozciągało się parę wąskich uliczek z zaniedbanymi kamieniczkami i rachitycznymi drzewkami na skwerku, który opanowały dziewczyny z małymi dziećmi. Zobaczył dużego samotnego kundla, który przemierzał tę przestrzeń szukając jedzenia i grupkę mężczyzn z butelkami piwa w dłoniach. Wysiadł .
Było przedpołudnie, wszedł na wzgórze, kościół był zamknięty. Usiadł przy murze. Opanował go spokój, wyciągną nogi i pozwolił, żeby słońce oparło się na jego twarzy.
- Pan czeka na proboszcza?
Pytanie zadała dobrze ubrana pięćdziesięciolatka z laptopem i torebką w dłoniach. Zauważył, że miała bardzo eleganckie szpilki, czarne. Odpowiedział po niemiecku i tak dobrą chwilę rozmawiali z sobą, aż wreszcie to do nich dotarło i wybuchnęli śmiechem. Była nauczycielką w tutejszym liceum i wracała po lekcjach do domu. Nabrał ochoty, żeby zamieszkać tutaj. Poszukał hotelu i wynajął w nim skromny pokój, do którego wchodziło się przez wąską, zielonkawą niczym akwarium ciemną sień.
- Czemu tu zostałeś? - pytała, kiedy zagłębieni w obszernej kanapie leżeli obok siebie zerkając na ekran telewizora.
- Podoba ci się nasze miasteczko ? - pytała z kpiną.
- Czy szukasz tu śladów swojej przeszłości?
Jej przeszłość była zwyczajna i znana. Nauczycielka niemieckiego w liceum, rozwódka, nie miała dzieci i bliskiej rodziny. Chociaż nie do końca, ostatnio poznał jej ciotkę staruszkę. Mieszkała w parterowym domku z małym ogródkiem przed oknami i dużym gospodarskim podwórkiem z tyłu, porośniętym trawą i zamkniętym rozpadającą się już stodołą i stajnią. Ciotka Róża, to ona opowiedziała mu o mężu Halinki, alkoholiku i komuniście jak dodała, a kiedy nadarzyła się okazja w 81 roku powołując się na niemieckiego dziadka, prysnął na zachód.
- Halinka jest teraz spokojna i tym szczęśliwa, skwitowała Róża tę historię wpinając w lichy, siwy koczek, jeszcze jedną spinkę.
Ta rozmowa odbyła się wiele miesięcy później, kiedy byli już z Halinką parą. Zamieszkał w jej domu i cieszył się w miasteczku sławą najlepszego korepetytora. Przestał szukać swoich śladów i usadowił się wygodnie w teraźniejszości. Jednak dzięki Róży miał okazję poszperać w przeszłości i nie potrafił się temu oprzeć. Była tutejsza, pamiętała wiele, a jej ulubioną rozrywką było grzebanie w pudłach pełnych wyblakłych listów i starych fotografii. Obracała w palcach malutkie obrazki z ząbkowanym brzeżkiem, wyciągała lupę, przyglądała się im w skupieniu, żeby po chwili opowiadać niekończące się i pełne dygresji historie. Tak trafili na zdjęcie Ludki. Małe i wyblakłe. Stała na nim przed skromnym parterowym domem, na ścieżce prowadzącej do drzwi wejściowych trzymając w ramionach ciemnowłosego paroletniego chłopca. Przyciskała go kurczowo do piersi, była bardzo młoda. Włosy schowała pod wełnianą czapką a na nogach miała śniegowce do kostek, szykowne, zapinane na guziczki. Róża westchnęła.
- Żal patrzeć na nią, kiedy mi się to wszystko przypomina. Chodziłyśmy razem do szkoły. Nie była stąd, przyjechali zza Buga, repatrianci - jak ich nazywano - chociaż ich heimat był tam na wschodzie. Zakochała się w miejscowym chłopaku, mieli po szesnaście lat. Jego ktoś zastrzelił, podobno skumał się z hitlerowcami, nikt w to nie uwierzył, ale też nikt tego głośno nie powiedział. Jego matka z siostrą uciekły, a Ludka przeprowadziła się do ich domu. A gdzie miała mieszkać? Rodzice jak zobaczyli, że jest w ciąży z tym swoim Heinrichem to ją wyrzucili. Po paru latach i ona zniknęła, mówiono, że pojechała do Frankfurtu do siostry Heinricha. Tu nie miała życia, ani ona ani dzieciak. Jak chcesz, to Halinka pokaże ci to, co jeszcze zostało z ich domu. Tam był piękny sad obsadzony wokół krzewami dzikiej róży.
Pomyślał, że to mogła by być jego historia. W tym samym czasie w jednej z niemieckojęzycznych gazet, które przynosiła do domu Halinka, natrafił na swoje małe i niewyraźne zdjęcie. Przeczytał też niewielką notatkę o zakończeniu poszukiwań i śledztwa w sprawie zaginięcia jednego ze znanych niemieckich kreatorów mody. Nie znaleziono żadnych tropów, poza powiązaniami mężczyzny ze środowiskami homoseksualnym i transwestytów. Dochodzenie zakończono. Przez dobrą chwilę zastanawiał się, czy nie schować gazety przed Halinką, ale z drugiej strony, przecież ona tak naprawdę bała się tych „prawdziwych mężczyzn". Widział to, ich związek był tego najlepszym dowodem. Sam na razie też nie miał ochoty podejmować żadnych decyzji, pozostawił sobie możliwość wyboru.