Wiersz Stanisława Barańczaka
„Wrzesień 1967"
Ta historia miłosna jest jak piracka flaga. Dumnie łopocze na chwałę żywiołu jakim jest życie - jego cudowności i nieprzewidywalności. I przypadku, który przygodę dwojga młodych ludzi zamienił w misterium dusz i ciał. Sam autor, podmiot liryczny, pyta z niedowierzaniem, jakim prawem i jakim cudem oni, kochankowie odnaleźli siebie nawzajem „między dnem szarych chmur a warstwą rudych szpilek" . Jakim trafem, niczego nie przeczuwając, ulegli sile natury i morzu, co obudziło „w ciele słony, dziki, jednostajny rytm fal, które zbijały z nóg spienionym światłem zmieszanym z piaskiem, żwirem i wodorostami" i co kazało im „ten rytm naśladować w spieszniejszym narzeczu dwojga ciał".
Opowiada o miejscu, w którym się to się dokonało. Było zwyczajne i dość podłe. Opuszczony camping na nadmorskiej plaży „garść słupów do siatkówki i sklejkowych ruder, zza których grzmiało morze" i domek z dykty, w którym znaleźli schronienie i deszcz co siąpi i mży.
Tak historia się zaczyna. Co dalej, czy codzienność roztrwoni to co hojnie zesłało im życie i wymaże wrześniowe dni z 1967 roku? I znowu podmiot liryczny pyta jak siebie "przytrzymać nawzajem, nie ulec sygnałowi z latarni morskiej, gdy nad ranem huczał przez mgłę, na znak, że wszystko ma swój brzeg, i gdy do wnętrza domku przez koślawą ramę okna sączył się z anten, kominów i drzew świt ze swoim natrętnie milczącym pytaniem".
Czy ich ciała, mimo czasu i trwania, zachowają smak soli, łez i miłosnego potu ? Czy w sercach pozostanie ślad? Czy to pragnienie stworzy więź między nimi ?
Niech odpowiedzią będzie fakt, że po śmierci Autora, wiersz jak modlitwę odczytano podczas ceremonii żałobnej w gronie jego najbliższych.