Kanadyjczycy

To tak wygląda to miejsce, pomyślałam, spoglądając z góry na zieloną wyspę, wziętą w kleszcze dróg szybkiego ruchu. Zdjęcia, które oglądałam wcześniej, pokazywały młody sosnowy lasek na zboczu, przechodzący w zarośnięty chaszczami ogród, na który otwierał się olbrzymim tarasem dom, architektonicznie nawiązujący do górskiego szałasu, czy też bacówki. Zbudowany z drewnianych bali, surowy, rzucający wyzwanie zgrabnym, przytulnym domkom kanadyjskiego przedmieścia. Taki też był wewnątrz. Pełen powietrza, światła, kolorowych drobiazgów przywiezionych z wędrówek po obu kontynentach. Pusty, nie ograniczający niczym ludzi, którzy tu żyli.
Gospodarze nie zmienili się wiele. Na pewno okrzepli, zadomowili się tutaj, nabrali pewności, że to jest ich miejsce.

Wieczorem po kolacji, kiedy młoda mama zabrała do domu już usypiającą wnuczkę, rozsiedliśmy się przy kominku z wiśniową nalewką w kieliszkach. Jak dawniej, tak jakby nie minęło tych paręnaście lat, znowu rozmawialiśmy o trudnościach wyborów i historii. Dotyczyło to polityki Kanady wobec uchodźców i emigrantów, a mnie przypomniało rozmowę z mrocznej zimy 1985 w Krakowie. Mieszkaliśmy na tym samym osiedlu i pracowali razem. Przyjaciele stanowili niezwykłą parę, ona entuzjastka, pełna czaru i słodyczy w obejściu, z żelazną wolą, on zwalisty, ciemny, uderzająco przystojny, którego uroda po chwili oswojenia się, stawała się nieco prymitywna, spokojny i dociekliwy. Zbliżyliśmy się przez kolportaż „bibuły", zbieranie składek, wykłady w prywatnych mieszkaniach. Te wszystkie działania, które pozwalały mi nie tracić dla siebie szacunku i były wyrazem sprzeciwu wobec władzy, ale też nie zagrażały spokojowi mojej samotnej z synem egzystencji. Oni szli o wiele dalej.
Tamtej zimy smutkiem naznaczyła mnie śmierć bardzo bliskiej mi osoby. Żyłam jak w transie, wieczorami kiedy syn usypiał, wymykałam się z domu, siedzieliśmy przy nalewkach, naprędce przyrządzonych kolacjach i gadali. Zastanawiali się jak potoczyłyby się losy kraju i nasze, gdyby ci od których to zależało, dokonywali innych wyborów. Nie wiem z czyich ust padło imię ostatniego króla, króla Stasia. Potępiano go w czambuł, jego uległość wobec Rosji, zaprzepaszczenie szans na reformy Sejmu Czteroletniego i zniewieściałość, ale ja czułam dla niego wiele sympatii za jego kulturę, wykształcenie, ciekawość świata, czułam ją nawet dla jego fircykowatej elegancji. Rozumiałam rozterki i to, że nie sprostał, jak nikt do dzisiaj, oczekiwaniom swoich rodaków. Już późną nocą Ignaś odprowadzał mnie do domu, nieźle zawianą i ślizgającą się na oblodzonej osiedlowej ścieżce. Wysokie słupy dziesięciopiętrowych bloków gięły się ku sobie popychane śnieżną zawieją. To wtedy Ignaś wytoczył najcięższe argumenty, układ Sikorskiego ze Stalinem.
- Jak mógł ? - wymachiwał rękami, groził niebu.
- Powinien dać świadectwo prawdzie – gorączkowo wykrzykiwał w ciemność.
- A Katyń ?!  - dodał.
Szczękałam zębami, otulona w wojskową kurtkę z demobilu mojego i nie mojego chłopaka, który zresztą już nie żył.
- A ludzie, Ignasiu, ludzie którym udało się wyślizgnąć z lodowych objęć, a oni... Teraz byli mi naprawdę bliscy, pozwalali na chwilę wyrwać się z kręgu własnego cierpienia. Chciałam, żeby o nich pamiętał, żeby przede wszystkim oni się liczyli.
Jest późny zimowy wieczór w parę lat po mojej kanadyjskiej podróży. Moi przyjaciele, prześladowani we własnym kraju, spychani na margines, a nawet więzieni, na szczęście nie wytrwali i kiedy to stało się możliwe wyemigrowali. Myślę, że są tam szczęśliwi. Czy zastanawiają się czasem jak wyglądałoby ich życie tutaj, gdyby zostali?
Piję herbatę i myślę o tym, że przez parę ostatnich miesięcy usiłowałam nakłonić starszego pana, mającego wśród moich bliskich autorytet, żeby dał świadectwo prawdzie. Nazwał po imieniu zło, które mi wyrządzono, na próżno. Odmówił zasłaniając się dobrem innych.

 

Joomla Template - by Joomlage.com