Barbara Kozubek-Marczyk
Rodzinne strony
Nie ukrywam, że jestem bardzo przywiązana do Krakowa. To moje niekwestionowane miejsce na Ziemi. Na pytanie skąd jestem, pozwalam sobie na dowcipną odpowiedź: w Krakowie mieszkam kilkaset lat. Oczywiście nie jestem matuzalemem, ale gdyby doliczyć życie moich przodków związanych z miastem, zbierze się rzeczywiście sporo ponad dwieście. Wspomnienia przekazywane z pokolenia na pokolenie kumulują się i widzę mój Kraków w niezwykłej wielowymiarowej przestrzeni. Chłonę nie tylko bogactwo architektoniczne, ale towarzyszy mi w tle animacja przemian ich otoczenia. Ulice zaludniają się osobami, które przewinęły się przez moje życie, wynurzają się z opowieści najbliższych. Mimo że urodziłam się po wojnie, dzieciństwo spędziłam w enklawie, która zakonserwowała międzywojenną atmosferę. Wojna łaskawie obeszła się z substancją mieszkaniową miasta, a ta skutecznie, jak kapsuła czasu, zatrzymała na długi okres ewolucję obyczajową krakowian. Miasto radców, profesorów, cechowych rzemieślników, gosposi, wozaków. Miasto restauratorów i właścicieli kamienic, miasto pisarzy i aktorów, miasto książąt kościoła i wielkich kardynałów.
Czym skorupka za młodu nasiąknie… Jak każdy Krakauer z trudem przechodzę na ty z osobą świeżo poznaną i nie lubię poufałości ze strony moich rozmówców. Lubię za to lokalny koloryt słownictwa i buntuję się przeciw ortodoksom języka. O pozycji w mieszczańskiej społeczności stanowiło nie tylko obycie i zamożność, ale również dzielnica i piętro zamieszkania. Otoczenie Rynku, pas między Plantami i Alejami, to były adresy krakusów. Wystarczy przyjrzeć się fasadom dziewiętnastowiecznych kamienic śródmieścia, by zauważyć ile inwencji architekci dziewiętnastowiecznego Krakowa poświęcali ekspozycji pierwszego piętra. Inaczej postrzegane były partery, inaczej oficyny, nie mówiąc o budzących współczucie suterynach.
Wychowałam się na Siemiradzkiego w kamienicy z przełomu XIX i XX wieku. Do dziś niskie sufity bloków działają na mnie klaustrofobicznie. Do naszego mieszkania, piszę naszego, ale było to mieszkanie kwaterunkowe, prowadziły dwie klatki schodowe – ta dla głównych najemców i ich gości, i ta dla służby oraz dostawców. Tym wejściem dla służby zbiegałyśmy z siostrami po węgiel i po ziemniaki do piwnicy. Schody były kręte i karkołomne. Wytaszczenie nimi pełnego wiadra wymagało sporego wysiłku, więc miałyśmy nakazane napełnianie go do połowy. Tak się złożyło, że całe pierwsze piętro kamienicy zajmowali rodzice i wielce konserwatywna, wielopokoleniowa, rodzina mojej mamy. Czułam się w tym otoczeniu jak zanurzona w świecie przeniesionym z Lalki Prusa. Schizofrenicznie odgrywałam różne role funkcjonujące w mieszczańskim społeczeństwie. Byłam panienką z dobrego domu, jak trzeba swoją pokojówką, sprzątaczką i własną dochodzącą krawcową. W latach 50-tych los materialnie nie rozpieszczał przedwojennej inteligencji, niemniej pokazywanie niedostatku nie było w dobrym tonie. Rodzice stracili cały dobytek w czasie wojny, więc nasze pokoje były skromnie umeblowane, natomiast te należące do cioci mojej mamy zachowały wiele elementów mieszczańskiej zamożności. Wuj adwokat kolekcjonował starą broń. W jadalni stały dwie weneckie zbroje, w które kuzyn mamy przebierał się czasem ku naszej uciesze. Raz do roku odbywały się uroczyste imieniny cioci. Wspaniały rozsuwany dębowy stół starczał dla wszystkich gości, mimo tego dzieci były sadzane przy małych thonetowskich stolikach, aby nie przysłuchiwały się rozmowom dorosłych. Pruderia mieszczańskiego środowiska byłaby skrępowana przy opowiadaniu frywolnych dowcipów czy pikantnych ploteczek. Specjalnie zamówiony kucharz przyrządzał wyrafinowane menu. Jedno nawet pamiętam – pieczeń z cielęciny, puree z zielonego groszku, surówki nie wspomnę, ale deser tak – tort Fedora z pomarańczami. Ponoć dla osiągnięcia równomiernego płomienia kucharz dorzucał do paleniska masła, ale to była chyba plotka gosposi cioci. Ciocia z przedwojenną wprawą czuwała nad rytmem serwowanych dań i pełniła honory pani domu. Miałam wrażenie, że znalazłam się na stronach książek Deotymy czy Makuszyńskiego.
Początkowo mój świat ograniczał się do otoczenia ulicy Karmelickiej. W okresie przedszkolnym dotarł do ulicy Krowoderskiej, potem Warszawskiej, dokąd co rano biegłam z mamą ulicą Szlak do przedszkola sióstr Szarytek. Pierwsza klasa w 13-tce poszerzyła moje horyzonty o ulicę Studencką, przemianowaną na ulicę gen. Świerczewskiego. Pierwsze kroki do samodzielności – marsz bez opieki dorosłych z koleżankami przez Aleje Trzech Wieszczów na religię w kościele parafialnym św. Szczepana. Aleje zielone i zadrzewione oferowały dużo przestrzeni do skakania na skakance. Kto dzisiaj uwierzy, że były prawie puste i z rzadka przejeżdżały nimi samochody. Atrakcję stanowiły rodzinne spacery do Parku Krakowskiego, a jeszcze większym wydarzeniem były spacery do Parku Jordana. Wyprawa do Rynku i dalej na Wawel nie zdarzały się często, również nad Wisłę na ulicę Księcia Józefa do domu Pod Lipkami, gdzie mieszkał mój dziadek. Dotarcie tam przy ówczesnej komunikacji zajmowało prawie pół dnia.
Jako epigon mieszczańskiej obyczajowości doświadczałam wielu ograniczeń. Nie mogłam wychodzić na podwórko, w opinii mamy brudne i niehigieniczne. Faktycznie stały tam metalowe powyginane kubły na śmieci jakimś cudem zawsze pełne i śmierdzące. Z nierównych płyt chodnikowych sterczał śliski mech, a zza kubłów można było wypłoszyć opasłego szczura. Dzieci z innych pięter bawiły się na podwórku całymi dniami i bardzo im tego zazdrościłam. Zazdrościłam im jeszcze jednego, rodziny poza miastem. Opowiadały o tych swoich wizytach u cioci, u babci, pokazywały zadrapania i siniaki, a ja nie miałam czym się pochwalić. Pewnym substytutem gospodarstwa na wsi był dom moich pradziadków na Prądniku Czerwonym. Zakupiony przed I Wojną Światową, piętrowy, drewniany, nigdy nie doczekał się świetności. Kolejne wojny i zmienne decyzje urzędnicze spowodowały, że pozostał podmiejskim skansenem z początku XIX wieku. Dom otaczał wspaniały ogród, w którym ciocie babcie hodowały wszystkie możliwe owoce i warzywa. W późniejszych latach z owoców częściej niż ja, korzystały dzieciaki z blokowiska na Majora, które regularnie chodziły do ogrodu cioteczek na grandę.
Otwieram księgę pamiątkową II liceum Sobieskiego, a tam wśród maturzystów, dziadek po mieczu, dziadek po kądzieli, mój ojciec, moje siostry i mój syn. Cztery pokolenia. Przechodzę koło placu Biskupiego – fatamorgana. Nad parkingiem unosi się nieistniejąca „stara buda X liceum”, która kiedyś była prowizorycznym barakiem wystawionym dla szkoły podstawowej nr 2 św. Wojciecha Do niej z Prądnika Czerwonego biegał przez pola mój dziadek. Na Błoniach, przy Juvenii wywołuję postać ojca, który tam kopał całą młodość piłkę, a obok wymazuję obraz betonu otaczającego Cracovię i widzę stare drewniane ławki stadionu i siebie oglądającą z tatą niedzielny mecz. Wielopole - wydaje mi się, że tata spieszy z rękopisem humorystycznego felietonu komentującego bieżące wydarzenia dla Ilustrowanego Kuriera Codziennego, popularnie zwanego IKC’em. Przechodzę koło budynku Stowarzyszenia Młodzieży Chrześcijańskiej YMCA na Krowoderskiej – służył pokoleniu ojca, służył mojemu pokoleniu, moim dzieciom i służy moim wnukom. A sklep przy Karmelickiej wywołuje wspomnienie młodziutkiej mamy, która całą wojnę miała w nim skrzynkę kontaktową AK. Kocham Kraków miłością bezkrytyczną. Odnotowuję na fotografiach jego rozwój, wspaniałe dzieła współczesnych architektów i ten nowy Kraków też jest jak najbardziej moim Krakowem. Smakuję Muzeum Kantora, podziwiam Centrum Kongresowe. Zaglądam na odnowione podwórka, do odnowionych wnętrz kościołów i czuję się uprzywilejowana tym, że mogę tu mieszkać, że dane mi było i dane mi jest spotykać ludzi, których bez przesady można nazwać wielkimi duchem i intelektem. Moje miasto, w którym wyjątkowość jest codziennością.
Kraków w obiektywie Barbary Kozubek-Marczyk
Teatr im. Juliusza Słowackiego Budynek teatru wzniesiono w latach 1891-1893 na miejscu wyburzonego w 1892 kościoła Św. Ducha. Budynek jest utrzymany w stylu eklektycznym z przewagą neobaroku. Tę nową scenę narodową w Krakowie zaprojektował Jan Zawiejski. Był to pierwszy budynek w Krakowie, który posiadał oświetlenie elektryczne. Początkowo nosił nazwę "Teatr Miejski", dopiero w 1909 otrzymał imię Juliusza Słowackiego.
Teatr Stary. Budynek teatru wzniesiono w latach 1891-1893 na miejscu wyburzonego w 1892 kościoła Św. Ducha. Budynek jest utrzymany w stylu eklektycznym z przewagą neobaroku. Tę nową scenę narodową w Krakowie zaprojektował Jan Zawiejski. Był to pierwszy budynek w Krakowie, który posiadał oświetlenie elektryczne. Początkowo nosił nazwę "Teatr Miejski", dopiero w 1909 otrzymał imię Juliusza Słowackiego.
Makieta Starego Miasta
Dom Śląski. Budynek na rogu ulicy Królewskiej i Pomorskiej wg projektu Ludwika Wojtyczki. Powstał jako siedziba krakowskiego oddziału Towarzystwa Obrony Kresów Zachodnich. Mieściła się w nim bursa i schronisko turystyczne dla młodzieży śląskiej studiującej i odwiedzającej Kraków (stąd nazwa Dom Śląski). 13 września 1939 r. budynek został zajęty przez niemieckie formacje policyjne i do 17 stycznia 1945 r. był siedzibą Komendy Policji Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa w dystrykcie Kraków.
Po wojnie Dom Śląski przekazano w administrowanie Lidze Obrony Kraju, która z biegiem czasu stała się formalnym właścicielem obiektu. Od 1981 r. jest to jedyne miejsce pamięci narodowej w Krakowie z czasów II wojny światowej objęte muzealną opieką.
Aleje Trzech Wieszczów – ciąg trzech krakowskich alei, które otaczają centralny obszar miasta od zachodu i północnego zachodu, stanowiąc duży fragment II obwodnicy Krakowa. Przed ich powstaniem w latach 30. XX wieku, znajdował się w ich miejscu nasyp powstałej w latach 1887–1888 kolei obwodowej, a po jego zewnętrznej stronie – zespół fortów Twierdzy Kraków.
Na Aleje Trzech Wieszczów składają się:
- Aleja Juliusza Słowackiego (od skrzyżowania z ul. Warszawską do placu Inwalidów)
- Aleja Adama Mickiewicza (od placu Inwalidów do skrzyżowania z al. Marszałka Ferdynanda Focha)
- Aleja Zygmunta Krasińskiego (od skrzyżowania z al. Marszałka Ferdynanda Focha do Mostu Dębnickiego)
Aleje Trzech Wieszczów
Ulica Długa
Plac Szczepański - Pałac Sztuki
Ulica Lubicz - nazwa ulicy wywodzi się od nazwy miasta Novum Lubicz założonego przez Andrzeja Gotkowskiego w 1670 r. Miasto natomiast otrzymało nazwę od herbu Lubicz, którym pieczętował się ród Gotkowskich.
Ulica Topolowa
Ulica Topolowa
Kawiarnia Camelot
Rynek Starego Miasta
Centrum Kongresowe
Stare dokunenty Rok 1938
Rok 1938