Maja Afryka - zapiski z podróży
Namibia
Część czwarta
Lüderitz
Miasto nazwę odziedziczyło po niemieckim kupcu Franzu Lüderitzu. Miał on dużo pieniędzy, ogromne ambicje i jeszcze większego pecha. Chciał znaleźć złoto. Przypłynął do Afryki i od miejscowych plemion kupił ostatni, niezajęty przez europejskie mocarstwa kawałek ziemi. Przez resztę życia szuka złota.
Kiedy znalazł się krawędzi bankructwa sprzedał wszystko Niemieckiemu Towarzystwu Kolonialnemu, które pod koniec XIX w. utworzyło tu Niemiecką Afrykę Południowo-Zachodnią. Kaprysem losu było to, że fortuna nie znajdowała się pod ziemią, jak szukał Lüderitz, a leżała na piasku. Wkrótce odkryto na jego dawnych terenach diamenty.
Ponoć w okresie gorączki diamentowej, dwóch poszukiwaczy założyło się, który pierwszy wypełni swój kubek drogocennymi kamieniami. Zwycięzcy zajęło to dziesięć minut! Dziś na ich znalezienie potrzeba więcej czasu, ale zaledwie kilka lat temu pewien niemiecki geolog spędził cały urlop, spacerując po tutejszych plażach. Opłaciło się: po powrocie do kraju na chwilę zachwiał diamentowym rynkiem!
Opowiadają również, że przez diamenty wytępiono w Namibii prawie wszystkie strusie. Te ogromne ptaki, żeby strawić pokarm połykają kamienie. Wystarczyło zabić strusia i wyjąć z jego żołądka całe garście bezcennych kamyków.
Dziś poszukiwaniem diamentów zajmują się bardzo poważne firmy, stada strusi biegają po pustyni, a my wynajmujemy całkiem miłe domki i wyruszamy do Miasta Duchów.
Kolmanskop – Miasto Duchów
Kolmanskop leży na krawędzi zamkniętego obszaru wydobycia diamentów - Diamond Restricted Area. Miasto powstało przed prawie stu laty, kiedy wybuchła gorączka diamentowa. Pierwsi niemieccy osadnicy zbierali garściami leżące tu, wprost na powierzchni piasku, cenne kamienie.
W okresie rozkwitu w Kolmanskop mieszkało ponad 10 tysięcy mieszkańców i zaliczało się do najbogatszych w Afryce. W ciągu niespełna dwóch lat na jałowym piasku wyrosły setki rezydencji, powstały drogi i szkoły, teatr i sławne kasyno. Działał też szpital z pierwszym na południowej półkuli urządzaniem rentgenowskimi. Dzięki fabryce lodu, zamrażanego ciekłym azotem, każdemu mieszkańcowi Kolmanskop przysługiwało pół bloku lodu na dzień, aby w prowizorycznej domowej lodówce przechowywać zapasy żywności. Powstałe przy produkcji zimne powietrze pompowano do znajdującej się po sąsiedzku rzeźni, w której magazynowano zapasy mięsa dla całej społeczności. Do dziennego przydziału należały również 4 bułki i 20 litrów wody na osobę. Miasto miało nawet własną elektrownię.
Niestety czasy boomu szybko przeminęły. Przyczyniła się do pierwsza wojna światowa i spadek cen diamentów. Mieszkańcy opuścili swoje piękne rezydencje i wyjechali. Na szczęście większość zabudowy Kolmanskop ocalała, a pokrywający wszystko piasek zakonserwował to co pozostało.
Błąkamy się po opustoszałych budynkach. Przez puste otwory okienne wpada wiatr, na ścianach wciąż jeszcze widać kolorową farbę, w kuchni na haku wisi pozostawiona patelnia, bilardowe kule czekają na graczy, a puste kinowe fotele na widzów.
Kiedyś rozbrzmiewały tu glosy ludzi, nawoływania dzieci, szczekanie psów. Dziś cisza aż brzęczy w uszach.
Ania biega pomiędzy nami wnosząc ociupinę radości i śmiechu.
Dziwnie czuję się w tej pustce. Mam wrażenie, że naruszam czyjąś prywatność, własność, tajemnicę.
Sesriem Camp
Kilka miesięcy przed wyjazdem Iwona zarezerwowała dla nas nocleg w Sesriem Camp.
Jest to jedno z najpiękniejszych miejsc w jakich miałam okazję nocować.
Po pierwsze jest tu woda. A co za tym idzie, można wziąć prysznic, a nawet popływać w basenie.
Woda - deficytowa - bezcenna.
Jak w każdym miejscu w tym kraju woda dyktuje warunki. W Sesriem Camp, w 12 miejscach biwakowych usytuowanych dookoła ogromnych akacji, jednocześnie może nocować jedynie 72 osoby.
Dziś śpimy pod gwiazdami. Takie gwiazdy są tylko na pustyni. Z daleka od cywilizacji i świateł. Noce na pustyni są niezapomniane. Szkoda spać w taką noc.
Zachwyt
Wydawało się, że wystarczy wyciągnąć rękę i nabrać pełną garść najpiękniejszych klejnotów świata.
Nanizać je na jedwabną nitkę, zawiązać między nimi maleńkie węzełki i w nieskończoność cieszyć się ich blaskiem.
Wydawało się, że wystarczy zamieszać palcem w tej aksamitnej, nieskończonej czerni, aby z gwiazd, planet i księżyca wyczarować najpiękniejszą biżuterię świata.
Wydawało się.
Siedziałam przed namiotem na środku pustyni Nanib.
Taką gwieździstą noc widziałam pierwszy raz w życiu.
Grzechem byłoby ją przespać.
W milczeniu liczyłam spadające gwiazdy.
To dla nich pokonałam setki kilometrów i teraz, zachwycona cudami wszechświata, wyciągałam ręce w ich stronę.
Sossusvlei
Być w Namibii i nie zobaczyć Sossusvlei, to tak jak być w Rzymie i nie zobaczyć papieża.
Co kryje się pod tą nazwą?
Niby nic wielkiego - duże wydmy, suche kikuty drzew i dry vleis (suche obszary nizinne wypełniające się co kilka lat wodą).
Niby nic niezwykłego. Kiedy jednak połączy się wszystko razem, efekt jest niesamowity.
Wstajemy raniutko, chcemy wykorzystać chłód poranka i jak najwcześniej dotrzeć do Wydmy 45.
Ma ona trzysta metrów wysokości. Tylko trzysta metrów – powiecie. Ale spróbujcie pokonać te trzysta metrów, kiedy nogi grzęzną w piasku, kiedy wiatr niesie pustynny pył, kiedy pali słońce, a pot zalew oczy.
Spróbujcie - będziecie zachwyceni i nigdy tego nie pożałujecie.
Wspinamy się po ostrej grani – bo tylko tak można dostać się na szczyt - i sprawia nam to niesamowitą frajdę. Nawet Asia nie marudzi. Dzielnie brnie do przodu, chociaż jej małe nóżki zapadają się aż do kolanek.
Z bezchmurnego nieba leje się żar, a silne podmuchy wiatru wciskają drobne ziarnka piasku w oczy i do ust. Każde zboczenie z grani powoduje momentalne zapadnięcie się w piasku i grozi obsunięciem się po zboczu.
W końcu docieramy do szczytu. Widok jest niesamowity. Dokąd nie spojrzeć - piasek i wydmy o najróżniejszych kształtach. Siedzimy i odpoczywamy. Rozpalone powietrze faluje i drży. Wiatr cichutko gra jakieś tęskne melodie, kolory mienią się w słońcu.
A w tym wszystkim mu - zagubione istotki w morzu piasku.
Droga w dół jest nadspodziewanie łatwa. Siadamy po sypkiej stronie i zjeżdżamy.
Sesriem Canyon – Kanion Sześciu Rzemieni
Po południu idziemy obejrzeć Sesriem Canyon.
Jest to wyżłobiona w skalistym podłożu szczelina o głębokości około 50 metrów. Nazwa pochodzi od liczby rzemieni, za pomocą których dawniej wydobywano z kanionu pojemniki z wodą. Podczas suszy po dnie Sesriem Canyon można wędrować, a w pory deszczowej pływać.
Po porannym wspinaniu na wydmy leniuchujemy w chłodnym cieniu. Teraz nie ma tu ani kropli wody, ale nam to nie przeszkadza.
Słońce tu nie dociera, skały zachowują chłód nocy. Odpoczywamy. Jutro czeka nas długa droga.
Fish River Canyon
Fish River Canyon to dwa miliardy lat historii Ziemi zapisanych na skalnych ścianach.
Cisza, pustka, przestrzeń, definicja piękna w najbardziej ascetycznym wydaniu.
Fish River Canyon – Kanion Rzeki Ryb – to drugi na świecie i największy kanion w Afryce. Ma ponad 160 km długości i do 27 km szerokości. Miejscami jego głębokość dochodzi do 550 metrów. Rzeka Fish jest najdłuższą rzeką w Namibii. W obrębie kanionu panuje pustynny, bardzo suchy i upalny klimat. W czasie lata, czyli od października do marca, temperatury dochodzą do 48ºC. Do kanionu można zejść tylko pod opieką przewodnika. Samodzielna wyprawa to igraniem z życiem.
Stoimy na skraju skalnej pułki. Pod nami, gdzieś daleko w dole, wije się nędzny strumyk. Teraz jest pora sucha. Kiedy nadejdą opady, dnem kanionu przetoczą się spienione masy wody. Widok zapiera dech. Warstwy skalne tworzą wielobarwną mozaikę piaskowców, granitów, wapieni i łupków. Wszystko to przecinane pasami krzemionki i połyskującej w słońcu miki.
W końcu Iwona stuka w zegarek – czas, czas – i kamienistą drogą zjeżdżamy na dno kanionu.
Śpimy dziś, w wybudowanym na samym dnie kaniony, ośrodku Ai-Ais.
Ai-Ais to najbardziej luksusowy ośrodek, w którym obozujemy w Namibii. Są tu bardzo ładne domki, gorące źródła, sklep i restauracja. Do tego kryty basen z chłodzoną wodą i klimatyzacją.
Kiedy otwieramy drzwi do naszego domku, okazuje się, że na środku pokoju śpi wąż.
No może nie jest to kobra, ale wąż to wąż. Szczotką na długim kiju delikatnie wypraszamy go na zewnątrz. Na wszelki wypadek przeszukuję wszystkie kąty i sprawdzam pościel. Kiedy otwieram drzwi do prysznica znajduję kolejną niespodziankę. Wielki, czarny skorpion wytrzeszcza na mnie oczy.
Przykrywam go miską i dzwonię po obsługę. Nie śpieszy im się z przyjściem. Mają to na co dzień.
- O co tyle krzyku – dziwią się - rozdeptać i spokój.
Dzielny mąż przychodzi z pomocą i wynosi delikwenta daleko od domku.
Biorę prysznic i próbuję zasnąć. Nie jest to proste. W pokoju jest chyba ze sto stopni. Przykrywam się mokrym prześcieradłem. Nad głowami huczy wentylator, coś biega po suficie, coś szeleści, skrada się. W dodatku nie wiem gdzie jest ten wąż i skorpion. Wróciły? Wybrały inną sypialnię? Koszmar.
O czwartej nad ranem mamy dość tych luksusów. Kapitulujemy. Zbieramy manatki i ruszamy dalej.
(W tym samym roku, w porze deszczowej, rzeka w kanionie tak wezbrała, że zrujnowała cały ośrodek)
Wracamy
Na granicy z RPA dowiadujemy się, w nad pustynią Karu przeszły wyczekiwane od kilku lat deszcze. Oznacza to, że pustynia kwitnie. Mamy szczęście.
Iwona bez mrugnięcia okiem drze kartkę z planem. Zmieniamy marszrutę. Zamiast prosto do domu, okrężną drogą jedziemy zobaczyć kwiaty.
Kwitnąca pustynia to niezwykły widok. W ciągu kilku dni wyschniętą ziemię pokrywają barwne kobierce. Wszystkie kwiaty mają jaskrawe kolory. Wszystkie rozkwitają równocześnie. Wykorzystują każdą krople wilgoci. W końcu czekały na to latami. Z całej Afryki Południowej jadą tłumy, aby obejrzeć ten cudowny spektakl natury.
Do domu zostało nam raptem tysiąc kilometrów. Przygoda przygodą, ale tą noc prześpię we własnym łóżku.
Nie ma jak w domu.
Jeszcze tylko tysiąc kilometrów.
(Część zdjęć pochodzi z internetu)