Moja Afryka - Zapiski z podróży
Wschodnia Mpumalanga - Sabie
Część pierwsza
Mpumalanga do 1993 roku był częścią prowincji Transwal. W językach Siswati i Zulu słowo mpumalanga znaczy „miejsce wschodzącego słońca”.
Mpumalanga to region wiecznie zielonych lasów, wysokich gór, przełęczy i wąwozów.
Mpumalanga to wodospady, kaniony rzek i niezapomniane widoki.
Mpumalanga to Kruger Park, a w nim żyjąca na swobodzie Wielka Piątka Afryki – lew, słoń, bawół, nosorożec i lampart.
Wyjazd
W naszym domowym języku całą Wschodnią Mpumalangę określamy jednym słowem – Sabie. Dlaczego? Chyba dlatego, że kiedy przyjechaliśmy do RPA i spytaliśmy gdzie pojechać, każdy mówił – na początek? Oczywiście, że do Sabie. Tak już pozostało. Sabie – i każdy wie, o co chodzi.
Z naszego domu w Secundzie do Sabie mamy około trzystu kilometrów. W warunkach afrykańskich to prawie nic. Czasami jeździmy sami, ale najczęściej z przyjaciółmi. Najbardziej lubię jeździć z Anią.
Ania – domowy niejadek - kochała gotować i karmić gości. Sama je tylko na wyjazdach. Już po przejechaniu pięćdziesięciu kilometrów Ania ogłasza – jestem głodna.
Zatrzymujemy się na niewielką przekąskę i Ania wykłada pasztety, pieczenie, wędliny. Z ryb niewiele - śledzie w oleju, sardynki w occie, no i oczywiście ulubioną rybę po grecku. Na deser ciasta i ciasteczka. Wszystko w dużych ilościach. A to dopiero początek.
Na wyjazdach Ania jest GŁODNA.
Po kilku „popasach” docieramy do Sabie. A w Sabie są najlepsze na świecie naleśniki. Nie sposób ich ominąć. Zjadamy po solidnej porcji i pędzimy do Graskop na nasz ulubiony kemping. Robimy braaya (grilla) i idziemy spać. Przed śniadaniem schodzimy krętą ścieżką nad wijącą się w dole rzekę. Wędrujemy wśród drzewiastych paproci, odnajdujemy tropy zwierząt, słuchamy śpiewu ptaków i płoszymy małpy urzędujące w buszu. W końcu Ania przypomina sobie o śniadaniu. Po jajecznicy na boczku wyruszamy oglądać wodospady.
Paprocie drzewiaste to niezwykle „stary ewolucyjnie” element szaty roślinnej naszej planety. Występowały one już w okresie karbonu i permu. Odciski ich liści odnajdujemy w skamienielinach z tamtego okresu. Paprocie drzewiaste rosnące w Sabie to roślinne dinozaury, które przetrwały do współczesności
Wodospady
Po pierwsze - wodospad Berlyn
Zastawiamy samochody na parkingu i idziemy gęsiego wąską dróżką. Wodospad najpierw słychać, a dopiero potem widać. To jedyny wodospad w Sabie, na który patrzy się z góry. Do okrągłego basenu w dole nie ma dojścia.
Pamiętam, jak po ulewnym deszczu jakiś szaleniec postanowił popływać w rzece tuż przed wodospadem. W jednym momencie porwała go rwąca woda. Spadł z osiemdziesięciu metrów. Wydawała się, że już po nim. Cudem przeżył. Aby wyciągnąć go z wodnej pułapki, sprowadzono helikopter.
Siedzimy sobie w słoneczku i nieśpiesznie przegryzamy ciasteczka. Czas nas nie goni, cieszymy się chwilą i widokiem.
Wodospad Berlyn na rzece Sabine ma wysokość 80 m. Nazwę nadali mu niemieccy poszukiwacze złota. Woda przepływa przez naturalną śluzę i wpada do głębokiego basenu. Wodospad ma kształt świecy. U góry jest bardzo cienki i wygięty jak knot, potem rozszerza się, tworząc jej podstawę
Po drugie - wodospad Lisbona
Mrużę oczy. Rozpryskujące się kropelki wody tworzą miliony tęcz. Stoję z zadartą głową w tęczowym deszczu i nawet perspektywa drugiego śniadania nie jest w stanie ruszyć mnie z miejsca.
Lisbon Falls to najwyższy wodospad w Mpumalanga. Woda spada z wysokości 94 metrów. Nazwa jest pamiątką po portugalskich górnikach, pracujących w kopalniach złota
Po trzecie - wodospad Mac Mac
Lubię wodospad Mac Mac. Nie jest to największy z wodospadów, które widziałam, ale jak dla mnie ma „duszę”. Siedzimy zamyśleni, odpoczywamy. Taki spokój może dać tylko nietknięta ludzką ręką przyroda.
Podobnie jak wodospad Berlyn i Lisbona wodospad Mac Mac swoją nazwę zawdzięcza mieszkającym w pobliżu Szkotom, których nazwiska bardzo często zaczynają się na mac
Po czwarte - wodospad Podkowa
Przez gęsty busz, przez plątaninę lian, przeskakując wystające korzenie i poprzewracane drzewa, idziemy do wodospadu Podkowa. Ścieżka jest mało widoczna i częściowo zarośnięta. Nigdy nie spotkałam tu innych ludzi. Cóż, nie każdy gotów jest pokonać „dziki busz” dla „jakiegoś tam” widoku. Nam się chce. Siadamy na omszałych kamieniach i moczymy nogi w lodowatej wodzie. Nieoceniona Ania wyciąga z plecaka kanapki i termos z kawą.
Kocham cię Aniu!
Po piąte - Mac Mac Pools
Trudno zachwycić się tym wodospadem. Ot, takie nic. Ani wysoki, ani szeroki - zwyczajny. Co w takim razie mnie tu przyciąga? Przyciąga mnie jego tajemnica. Aby ją poznać wchodzę do krystalicznie czystej i upiornie zimnej wody. Pokonując strach, płynę za kaskadę spadającej wody. Za wodospadem ukryta jest się grota. Grota również nie jest duża, ale kiedy w niej stoję i spoglądam przez kurtynę wody, widzę zupełnie inny świat. Świat nierealny, iskrzący się w słońcu, mieniący się barwami, rozmyty, nierzeczywisty. Stoję zapatrzona. Jestem prawie szczęśliwa. Prawie - bo szczękają mi zęby, mam gęsią skórkę i nie wiem, jak po raz drugi wskoczę do tego lodu. A tam na brzegu cudowna Ania przygotowała duuuże conieco. Ani się nie odmawia. Wracam.
Tam-tamy
Po obejrzeniu wodospadów jedziemy krętą drogą na północ. Mamy tam zaprzyjaźniony, rzadko odwiedzany przez turystów, kemping. Na bramie wjazdowej kartka - klucze do odbioru na farmie dwadzieścia kilometrów dalej. Jedziemy. Już z daleka pachnie braai. Pan van der Merwe zaprasza nas na kolację. Pieczona jagnięcina i steki są nieskończenie pyszne. Nie jestem fanką boerewors (surowa kiełbasa do pieczenia na braaiu), więc zamiast niej zajadam pieczoną kukurydzę. Do tego niezrównane afrykańskie wino. Czy można chcieć czegoś więcej?
Kiedy w końcu dostajemy klucze, jest już ciemno. Obdarowani workiem pomarańczy „prosto z drzewa”, jedziemy rozbić namioty. Na całym polu namiotowym jesteśmy tylko my. Właściwie to nie wiem, cieszyć się z tego czy raczej bać? Jestem optymistką i stawiam na cieszenie.
Afrykańskie noce są niezapomniane. Przesycone zapachami, rozbrzmiewające głosami nocnych zwierząt i śpiewem cykad. Po wizycie na farmie nawet Ania nie ma ochoty na jedzenie. Z kubkami gorącej herbaty układamy się na kocach i patrzymy w gwiazdy. Na bezchmurnym niebie jest ich miliony.
Wtem gdzieś w oddali zaczyna grać tam-tam. Odpowiada mu inny. Po chwili rozmawiają już wszystkie wsie w okolicy. Głosy bębnów niosą się po górach. Jaka szkoda, że nie rozumiem ich mowy.
Mam szczęście, że znalazłam się tu i teraz. Taka noc trafia się raz w życiu.
Blady świt
To nie słońce budzi nas o tak barbarzyńskiej porze. Słońce dopiero wzeszło i upłynie jeszcze sporo czasu, zanim zacznie prażyć. Obudziły nas głośne kłótnie ibisów. Urządziły sobie sejmik na drzewie, pod którym rozbiliśmy namioty. Przy ich wrzaskach nie sposób spać. Wychodzimy z namiotów rozespani, rozczochrani. Zresztą szkoda czasu na leniuchowanie.
Idziemy na poranny spacer. Oglądamy ogromne kopce termitów i maleńkie norki mrówkolwów. Dookoła namiotów odkrywamy ślady łap - mieliśmy nocnych gości.
Ania serwuje śniadanie i nieśpiesznie zbieramy się w drogę.
Przed wyjazdem zapinamy na kłódkę suwaki w namiotach. Ta z pozoru nieracjonalna czynność ma jednak głęboki sens. Kłódka nie jest zaporą dla normalnego złodzieja. My zabezpieczamy się przed zupełnie innymi złodziejaszkami – przed małpami. Małpy doskonale radzą sobie z suwakami, ale otwierania kłódek jeszcze nie opanowały. A więc kłódeczka i w drogę.
Ciąg dalszy nastąpi .....