Moja Afryka - zapiski z podróży
Drakensberg i Amphitheatre czyli Góry Smocze i Amfiteatr
Drakensberg to Afryka nieoswojona, dzika, nieprzewidywalna.
Drakensberg to surowe, postrzępione skały, trudne podejścia, rozpadliny i ścieżki tak wąskie, że każdy nieuważny krok może zakończyć się upadkiem w przepaść.
Drakensberg to nietknięta ludzką ręką przyroda i niemające sobie równych widoki.
Dziesięć kilometrów – tyle codziennie przebiega Paweł w drodze do pracy. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie przygniatający go do ziemi ogromny plecak, w którym nosi … cegły.
Do pracy i z pracy - zawsze te same.
Paweł jest alpinistą i ma apetyt na Mont Everest. Nosząc te cegły poprawia kondycję. W naszej położonej na wysokości 1600 m n.p.m. Secundzie jest zupełnie płasko, a Pawłowi „potrzeba gór i wysokości”, dlatego każdy wolny dzień spędza w Drakensbergu.
Tym razem jedziemy z nim.
W Santinel zostawimy samochody na parkingu i dalej idziemy piechotą. Zamiast cegieł Paweł niesie wszystko co ciężkie, nam pozostawia drobiazgi, śpiwory i maty do spania. Początek drogi jest łatwy. Idziemy łagodnymi zakolami, pogada jest świetna, ani gorąco ani zimno, wieje delikatny wiatr – lepiej nie mogliśmy trafić.
Przed nami „tylko” tysiąc metrów wspinaczki. Tysiąc w górę. Ile to będzie w przeliczeniu na kilometry marszu? Nie mam pojęcia.
Łagodne podejście kończy się dość szybko i zaczyna się prawdziwa wyprawa.
Paweł, który „robi kondycję”, schodzi z utartych szlaków i prowadzi nas na skróty. Te skróty polegają głównie na stromych podejściach, na pokonywaniu głębokich szczelin, do których w normalnych warunkach bałabym się zajrzeć i na wędrówkach ścieżkami, po których biegają jedynie górskie kozice i on. Paweł jest w swoim żywiole. Przygotowuje nam bezpieczne przejścia, zakłada liny, asekuruje i wciąż zapewnia: dacie radę. No to dajemy.
Czy jednak te skróty są krótsze? Zdecydowanie nie.
Paweł, stały bywalec, zna tu wszystkie zakamarki. Prowadzi nas do diabelnie zimnego, górskiego basenu, gdzie możemy popływać. Aby dostać się do wody skaczemy z wysokiej skały, droga powrotna to mozolna wspinaczka jak na ściance wspinaczkowe. Na występach skalnych, które wykorzystujemy do wspinania lubią wygrzewać się węże. Zanim gdzieś oprze się rękę czy stopę, trzeba zerknąć, czy nie śpi tam jakaś kobra, mamba czy inny śpioch. Ale to taki nieistotny niuansik.
Idziemy dalej. Przed nami ostatni stromy żleb. Paweł wbija haki i wiąże nas linami. Gdybyśmy spadli, to lecielibyśmy i lecieli … i lecieli. Na szczęście nikt nie spadł i w końcu okrutnie zmachani docieramy na szczyt (3000 m n.p.m.).
Szczyt jest ogromny i płaski. Rozsiadamy nad rzeczką Tugelą i pijemy z niej wodę. Woda jest chłodna i czysta. Smakuje jak najlepszy szampan. Kilka metrów dalej rzeczka spada ze skał i tworzy drugi co do wysokości na świecie 900 metrowy wodospad Tugela. Kładziemy się na brzuchach i ostrożnie wyglądamy za krawędź.
Przed nami widok, który nie ma sobie równych. Wydaje się, że z tego miejsca można zobaczyć cały świat.
Żadna siła nie jest w stanie ruszyć nas z miejsca. Siedzimy, milczymy, patrzymy. Paweł, który był tu „milion razy”, gdzieś znika. Po chwili wraca z dobrą nowiną. Wynegocjował z pracownikami służby granicznej nocleg w ich domku. Według planu mieliśmy spać w jaskini, a tu taki komfort. Domek mniej niż skromny, ale ma dach i prycze do spania. Dziś nic więcej do szczęścia nie jest nam potrzebne.
Wieczorem długo siedzimy pod gwiazdami. Wydaje się, że wystarczy wyciągnąć rękę i nabrać pełną garść tych najpiękniejszych klejnotów świata.
W nocy rozpętała się burza. Ogłuszają nas grzmoty i oślepiają błyskawice. Żywioł szaleje. Rano okazuje się, że zmyło namioty nielicznym śmiałkom, którzy zaryzykowali taki nocleg.
W murzyńskim domku
Według planu mieliśmy spać w jaskini, a tu taki komfort
Wstajemy przed wschodem słońca. Jest przeraźliwie zimno. Owijamy się w puchowe śpiwory i czekamy na jeden z najpiękniejszych spektakli, jaki może zgotować natura – wschód słońca.
Pod nami kłębią się chmury. Powoli rozjaśnia je wschodzące w dole słońce. Barwy zmieniają się, nasilają. W końcu wschodzi – ogromna, złoto-czerwona kula. Niebo płonie.
Owinięci w puchowe śpiwory czekamy na wschód słońca
Pod nami kłebią się chmury
Wschodzące w dole słońce
Barwy zmieniają się, nasilają
W końcu wschodzi – ogromna, złoto-czerwona kula. Niebo płonie.
W drodze powrotnej Paweł jest łaskawy. Schodzimy turystyczną trasą. Po wczorajszej zaprawie nie są dla nas straszne długie, ani latające we wszystkie strony drabiny łańcuchowe, ani wąskie ścieżki nad skrajem przepaści.
Idziemy wolno, przysiadamy, oglądamy. Na tej wysokości niebo jest tak intensywnie niebieskie, a powietrze tak czyste, że wszystko wygląda nierealnie, bajkowo.
Nic nas nie goni. Do domu tylko 350 kilometrów. Mamy czas. Paweł „podciągnął kondycję i wysokość”. A my? My daliśmy radę.
Za chwilę pójdziemy na skróty
Szczyt jest ogromny i płaski
Dla Pawła Drakensberg to drugi dom. Tu łapie kondycję i wysokość
Po wczorajszej zaprawie nie są dla nas straszne latające we wszystkie strony drabiny łańcuchowe
Droga powrotna. Idziemy wolno, przysiadamy, oglądamy. Na tej wysokości niebo jest tak intensywnie niebieskie, a powietrze tak czyste, że wszystko wygląda nierealnie, bajkowo.
Nic nas nie goni. Do domu tylko 350 kilometrów. Mamy czas. Paweł „podciągnął kondycję i wysokość”. A my? My daliśmy radę.