Dziecko
Po porannym obrządku zupełnie opadła z sił. Przysiadła na ławie i oparła spuchnięte nogi o brzeg łóżka. Popatrzyła na cztery wypchana gęsim puchem poduchy. Samym puchem, a nie jakimś tam dartym pierzem czy innym dziadostwem. Bedą na wiano dla córek. I co z tego, że najstarsza ma dopiero siedem lat. Do ich ślubów, nikt na nich spać nie będzie.
Objęła rękami potężny brzuch. Ta ciąża była jakaś inna. Dała jej w kość. Od porannych wymiotów bolały ją wszystkie trzewia, nogi miała jak balony, a krzyż pewnie dawno już popękał.
Noce też nie dawały wytchnienia, bo męczyły ją takie koszmary, że już trzy razy na mszę dawała. I jeszcze ten monstrualny brzuch, który rósł jak szalony i którego nosić już siły nie miała. W dodatku dziecko ruszało się jakoś niemrawo. Zupełnie jakby nie miało ochoty do życia.
W pierwszą ciążę zaszła na początku wojny. Wszyscy mówili, że teraz będą rodzili się sami chłopcy. A u niej, jak na ironie, co rok dziewuchy. Może teraz nareszcie będzie syn? Od początku mąż obwiniał ją o te córki. Wszyscy we wsi śmiali się z niego – babski krawiec, dziurawy majster, oferma co syna zmajstrować nie umie. Rozpił się z tego, bił czym popadnie i patrzeć nie mógł na jasne główki przy stole. A co ona mogła? Rodziła i rodziła, choć z siły już zupełnie opadła.
Niechby w końcu był syn.
Pomasowała twardy brzuch. Od paru dni nie czuła ruchów dziecka.
Pewnie śpi.
Zza okna dobiegały głosy dziewczynek. Kilka dni temu okociła się kotka przybłęda.
Szczęśliwa ta kotka. Już wszystko ma za sobą.
Niedługo mój czas – pomyślała i powoli zaczęła zbierać się do roboty. Południe. Trzeba nakarmić świnie, wydoić krowę i nakopać ziemniaków na obiad.
Zdążyła dojść do sieni, gdy przeszył ją przejmujący ból.
I choć znała go dobrze, po raz kolejny poczuła ogromne zaskoczenie, że może boleć aż tak bardzo. Ale już się nie bała. Wiedziała co będzie dalej. Wciągnęła głęboko powietrze – za chwilę przejdzie.
Dobrze, że dziewczynki zajęte tymi kociakami.
Kolejny skurcz ścisnął ją niczym kleszcze i przygniótł do ziemi. Poczuła ciepło odchodzących wód płodowych.
Spojrzała w dól i to co zobaczyła przeraziło ją. Po nogach ściekały zielono-krwawe strumyki. Następna fala bólu dosłownie powalił ją na podłogę.
Nie zdąży rozpalić w kuchni, nie nagotuje wody. Jak zawsze zdana była tylko na siebie, bo stary poszedł na wódkę. Skurcze następowały jeden po drugim. Wszystko za szybko i nie tak. Wczołgała się do kuchni, ściągnęła z ławy starą kapę i położyła się na niej. Kolejny skurcz. Z bólu pogryzła zwinięte w pięści dłonie. Za oknem dziewczynki przekomarzały się nadając imiona kociakom. Nie mogła krzyczeć. Nie chciała przestraszyć ich widokiem krwi i rodzącego się dziecka. Da sobie radę.
- Panie, proszę, daj mi syna – modliła się w duchu – daj syna.
Przeraźliwy ból targał jej ciałem. Ból dziwny, ból inny, ból nie do opisania. Czuł jak wszystko w niej rozdziera się i pęka. Na przemian traciła i odzyskiwała przytomność. W końcu poczuła między nogami ciepłe i śliskie ciałko. Opierając się o ścianę sięgnęła i podniosła swoje nowonarodzone dziecko.
- Dzięki ci Boże. Syn. Doskonały, maleńki mężczyzna.
Leżał w jej ramionach piękny, cichy, nieruchomy - martwy. Jej upragniony syn. Kołysząc maleństwo drżącą ręką nakreśliła mu krzyż na czole – ja cię chrzczę w imię Ojca i Syna i Ducha.
Pomału wstała z podłogi. Wyjęła ze skrzyni ręcznik, owinęła nim synka i ułożyła go na jednej z puchowych poduch. Tyle mogła mu dać.
Wrzuciła łożysko do wiadra, zebrała pokrwawione szmaty i poszła do studni po wodę. Umyła się, a kiedy wycierała podłogę, do kuchni wbiegły dziewczynki.
Pokazała im zmarłego braciszka. Dodała jeszcze, że jak ojciec wróci i wytrzeźwieje, to pochowają go pod murem cmentarza. Dała im chleba z cukrem i wyczerpana zasnęła.
Kiedy się obudziła zawiniątka z dzieckiem nie było. Na poduszce leżała kotka i karmiła kocięta. Zdziwiła się, że sen o porodzie był taki realny, ale kiedy pomacała obolały brzuch przypomniała sobie wszystko. Wpadła w panikę. Ktoś ukradła martwe niemowle? A może to ona sama zrobiła coś strasznego i nie pamięta?
Przeszukała cały dom i podwórko. Bez rezultatu. Stała kompletnie ogłupiała, gdy nagle usłyszała dobiegającą z drewutni kłótnię dziewczynek:
- Niech się nazywa Kazik. Nie lepiej Maciek. No coś ty głupia, Maciek? Jak ten kościelny dziad? Ja wam mówię, najlepiej Stefanek – jak organista w kościele.
Tknięta złym przeczucie pobiegła do drewutni. W wymoszczonym sianem koszyku na ziemniaki leżało jej zmarły synek.
- Co wy robicie, tak nie można!
- Dlaczego nie można? – zdziwiły się dziewczynki – przecież tylko się bawimy. Mówiłaś, że to dziecko jest na nic, że zakopiesz go pod murem. Tobie już niepotrzebne, a nam się przyda.
To przecież jest zupełnie dobre dziecko.
Jolanta Mirecka