MERAVIGLIOSO SUD
- czyli, co mnie rozśmieszyło i co zachwyciło na południu Włoch
To miała być podróż sentymentalna. Okazało się, że jest inaczej, a jednak tak samo. Rzym się nie zmienia. Ma czas. Tysiąc trzysta lat, nasze dwadzieścia osiem, co za różnica. Przyjechaliśmy tu trochę jak do siebie. Nie zadziwił nas niczym i nie zachwycił. Jest trochę głośniejszy, ma lepsze i coraz mniejsze samochody, ale dziewczyny wciąż zarzucają rozpuszczonymi włosami i tak jak kiedyś, śmieją się zbyt hałaśliwie. Nic nas nie zaskakuje.
Zabytki stoją na swoich miejscach, ale nie widać ich już prawie zza tłumu turystów. Murzyni dawniej sprzedający miniaturki Colosseum z gipsu, dziś oferują kije do selfie. Hotel, w którym spędziliśmy dwa lata życia i w którym dorastały nasze dzieci, zmieniono w nowoczesny biurowiec. Powrót do niego po prawie trzydziestu latach, przyspiesza bicie serca, przywołuje wspomnienia, ale nie daje radości. A miało być o śmiechu.
Trzy dni spędzamy przy Via Apia Nuova, gdzie nasz gospodarz, bardzo przejęty swoją rolą Carlo, sprawia, że wybuchamy śmiechem przy każdym otwarciu drzwi, szafki lub szuflady.
Wszędzie porozkładane karteczki, czegoś zabraniające, coś nakazujące i wymagające. Zaczyna się wesoło. Dwa dni chodzenia po Rzymie i chcemy czym prędzej stąd uciekać. Sono stanca – jestem zmęczona i niewiele mnie już śmieszy. Na samym końcu jednakże uśmiech i zachwyt wywołuje katedra św. Jana na Loteranie. Niebywale piękna siedziba pierwszych papieży w Rzymie. Zachwyt nad potęgą i ogromnym bogactwem papiestwa, uśmiech nad myślą, jak daleko chrześcijaństwo odeszło od swych źródeł.
Pożyczamy samochód i uciekamy z Rzymu na południe. Najpierw do Monte Cassino, później pod Neapol. Ponieważ wszystkie noclegi mamy już zarezerwowane przez mojego męża, tylko dla mnie pozostaje tajemnicą, gdzie będę spała następnej nocy. No i zaczęło się. Śmiesznie, groźnie i całkowicie surrealistycznie. Pierwszy postój – Torre del Greco, 20 km od Neapolu – Villa Vesuviana. Podjeżdżamy wiedzeni nawigacją pod adres. Na południu nawet nawigacja nie wie gdzie jesteś i po co się spieszysz. Oczekuje nas już Antonino, zupełnie niezrażony naszym trzygodzinnym spóźnieniem i prowadzi do czegoś, co z pewnością było kiedyś elegancką willą, ale teraz jest absolutną i kompletną ruiną. W pierwszej chwili sądzimy, że to żart i że zaraz za rogiem ukaże się normalny, mieszkalny budynek. Gdy otwiera jednak zbutwiałą, drewnianą bramę, wiemy już, że to nasze lokum na następne dwa dni. I znowu wybuchamy śmiechem. To nie może się dziać naprawdę. Villa Vesuviana ma ponad 300 lat i od tylu niszczała w rodzinie Antonia, dopóki on nie postanowił zrobić z niej dochodowego interesu. Odmalował kilka pokoi, dorobił łazienki i powiesił obrazki. Nad tym wszystkim dziurawy wciąż dach sprawia, że przy każdym deszczu złazi nowiutka, świeżo położona różowa farba. Okna wciąż dziurawe, utkane kilkusetletnimi resztkami starych gobelinów. Gdy w nocy rozpętała się burza okiennice tłukły się niemiłosiernie, na podłodze woda, a ja w piżamie do rana trzymałam kciuki i okno, żeby całkiem nie wypadło. Na szczycie willi co prawda siedział posąg św. Januarego z prośbą o protekcję dla mieszkańców, ale jakoś nie bardzo mu ufałam. Willa miała jedną cudowną zaletę. Z 50-cio metrowego tarasu
wspaniały widok z jednej strony na Wezuwiusz, z drugiej na morze i zatokę neapolitańską. Rano, gdy wyszliśmy na taras, okazało się, że wszystkie łomoty, skrzypienia i gwizdy, które słyszałam w nocnej burzy, a którym z pewnością wtórowały licznie zamieszkałe w Villi Vesuviana duchy, spowodowane były fruwającymi po całym tarasie plastikowymi meblami. Gdy ja pół nocy trzymałam okno, które wichura wpychała do pokoju wraz ze strugami ulewnego deszczu, mój mąż w najlepsze odsypiając zmęczenie podróżą, rano zapytał; kochanie, czy może w nocy padało? I jak tu się nie śmiać? Gdy wybraliśmy się do piekarni po bułki na śniadanie, to senne miasteczko zamiatało odpadłe tynki z podobnych do naszej budowli. Świeciło słońce i znowu światu wracały kolory. Jedziemy kolejką zobaczyć Neapol i spróbować nie umrzeć. A w niej dwóch, dwudziestoletnich może chłopców, trzymając wspólnie w rękach nuty, główka w główkę śpiewa operetkową piosenkę. Jadą zapewne na zajęcia do Universita dell'Opera w Neapolu. Robię im zdjęcie i śmiejemy się z tego absurdalnego obrazka, pełni życzliwości i podziwu dla niczym nie skrępowanej młodości. Neapol rozśmiesza jedynie cudem, w jaki kierowcy samochodów i skuterów uchodzą z życiem. Nie wiem jak oni to robią, ale w tym przepychaniu, trąbieniu i wymuszaniu, jest jakaś organizacja, jakiś im tylko zrozumiały porządek, który sprawia, że się wszyscy nie pozabijają na pierwszym skrzyżowaniu. Śmiejesz się, żeby nie oszaleć ze stresu.
Dzień następny nie jest do śmiechu, ale do zachwytów. Rano Wezuwiusz, z całą swoją grozą, surowością i księżycowym krajobrazem. Ze szczelin na dnie krateru stale wydobywają się obłoczki dymu i przypominają, że tam, pod spodem bulgocze i w każdej chwili potwór się może obudzić. Groźny, choć uśpiony, wymusza szacunek i respekt. Ze szczytu, w przepięknym słońcu widzimy kilkadziesiąt kilometrów zatoki neapolitańskiej. Capri, Sorrento, Neapol i Pompeje, które są dzisiaj świadectwem okrucieństwa wulkanu. Po południu jedziemy je zobaczyć. Jesteśmy porażeni od wejścia. Tam niewiele było do śmiechu. Może tylko miejsce, do którego ustawił się zbity tłum turystów, jako jedyne, cieszące się takim powodzeniem zwiedzających; dom uciech z kamiennymi łóżkami. Nie ustawiamy się w tej kolejce. Jutro jedziemy w góry. Villę Vesuviana żegnamy bez żalu, ale z pewnością, że nigdzie nie będzie już tak dziwnie i śmiesznie. Przed nami najpiękniejsza droga południa. Wzdłuż wybrzeża amalfijskiego, przez cytrynowe Sorrento, przez Positano i Amalfi, przyklejone do zbocza miasteczka, drogą tak wąską i krętą, że przy spotkaniu z autobusem cofamy się , by ten mógł przejechać. Wtedy rozumiem, dlaczego w wypożyczalni samochodów biorą 1000 euro kaucji. Z tej trasy pewnie nie wszystkie wracają.
Śpimy w wysokich górach, na samym szczycie jednej z nich. Widok zapiera dech w piersiach. Najwyższy czas odpocząć. Tyle emocji, tyle radości, tyle cudów już było. Jeszcze Matera – miasto wykute w skale już w I w naszej ery, gdzie najpierw ludność chowając się przed Rzymianami żłobiła w toffie miejsce dla siebie i zwierząt, z czasem udoskonalając te dziwne domy. Dzisiaj wpisane są one na listę UNESCO, a 2019 roku będzie Europejską Stolicą Kultury. Niepowtarzalne, zachwycające miejsce. Opustoszałe domy i kościoły wprawiają w osłupienie. Mel Gibson wybrał Materę na Jerozolimę, i kręcił w niej „ Pasję" W pobliskiej trattorii zamawiamy tagliatelle a'la Mel Gibson.
Po emocjach minionego tygodnia, spędzamy trzy dni na odpoczynku nad Morzem jońskim. Poza sporą liczbą murzynów i kilkorgiem mieszkańców jesteśmy sami. Dowiadujemy się, że ci murzyni, to sezonowi uchodźcy z Afryki. Przyjeżdżają co roku. Ci sami. Italia, to bardzo wesoły kraj. Pani w pralni pyta, czy tez jesteśmy uchodźcami, bo turystów o tej porze już nie ma, a w sezonie tylko włoscy.
Kolejne dni niewiele przynoszą do śmiechu, ale mnóstwo do zachwytu. W drodze powrotnej nie sposób ominąć pobliskie San Giovanni Rotondo. To najnowsze, zbudowane w 2004 r. a zaprojektowane przez świetnego włoskiego architekta – Renzo Piano, sanktuarium Ojca Pio. Rozmachem robi ogromne wrażenie. Wspaniały przykład współczesnej architektury sakralnej. Rocznie odwiedza go 7 milionów pielgrzymów. My, w poszukiwaniu piękna stajemy się częścią tego przedsięwzięcia. Białe miasta południa, w tym niezapomniane
i jedyne takie na świecie - Alborobello, ze swoimi kamiennymi czapkami domów, oczarowują nas bezgranicznie, więc w końcu uśmiech nie schodzi nam z ust. I tak oczarowani, nasyceni wracamy do domu. Samolot ląduje i ludzie klaszczą. Po raz ostatni wybuchamy śmiechem.
Aby obejrzeć więcej zdjęć z podróży kliknij tutaj => Włochy