U dentysty
Delikatne ćmienie z upływem czasu przechodzi w coraz intensywniejszy ciągły ból. Mój dentysta na urlopie. Wróci za trzy tygodnie. To trochę długo. Poszukiwania wśród krewnych i znajomych. Mam adres. Trzeba przyjść w poniedziałek, środę lub piątek około siedemnastej i czekać. Przyjmuje w kolejności przyjścia. Idę ulicą od Plant do Alei Słowackiego szukam podanego numeru. Jest. Wchodzę do sieni. W jej połowie w lewo drzwi. Na drzwiach jedynka tak jak mi podano. Dewizki z nazwiskiem brak. Dzwonka też. Pukam. Nikt nie otwiera. Naciskam klamkę, drzwi otwierają się. Przede mną przedpokój. Wąski korytarz słabo oświetlony jedną żarówką w lampie pod sufitem. Po obu stronach krzesła, ława i fotele. Wszystko zajęte.
Znajduję miejsce stojące koło pieca. Ustalam kto ostatni w kolejności przede mną. W sumie dwadzieścia osób. No to do północy. Od połowy korytarza kotara. Zza niej słychać borowanie i rozmowę. To gabinet. Odgłosy z gabinetu deprymujące. W poczekalni cisza. Rozmawiać nie ma o czym. Czytać nie ma jak.
Zza kotary gabinetu wychodzi duży długowłosy owczarek niemiecki. Przeciska się pomiędzy oczekującymi do mieszkania, skąd po chwili wraca za kotarę. Ta wędrówka powtarza się co około pół godziny. Pies nie pachnie. W poczekalni duszno. Traumatycznie. Gdyby mniej bolało dałbym dyla mimo zapewnień znajomych, że to jeden z najlepszych dentystów w mieście.
W końcu moja kolej. Za kotarą inny świat. Czysto, jasno. Wyposażenie standardowe. Po pół godzinie wychodzę. Z zaleceniem, nie jeść i jakby bolało to pojawić się znowu. Nie bolało, a plomba trzyma się już czterdzieści lat i ma się dobrze.