DECYZJA
Już dobrze. Jestem spokojna. I baaardzo zmęczona. Zacznę pisać, to dobrze na mnie działa.
To, że tu jestem, to jest moja ostatnia ważna decyzja. Mam nadzieję, że mądra… Od teraz decydować mogę tylko za siebie i tylko w dozwolonym czasie. Codziennie jest mi dana jedna, ściśle określona, godzina swobody. No i dobrze. Postanawiam w tym czasie pisać. O tym co pamiętam, co było i nie wróci, i o tym co teraz. Jeśli tak zadecyduję. Albo w tym wolnym czasie będę się modlić. Albo będę „nic nie robić” – jak kiedyś zabawnie mawiała moja córka. W tej jednej jedynej godzinie, którą „daje mi tzw. góra” będę mogła sobie podecydować. Czy wytrzymam?
Człowiek podejmuje decyzje od momentu uświadomienia sobie tego co może, chce, potrafi lub powinien zrobić. Oczywiście te początkowe decyzje dotyczą w głównej mierze jego samego. Odrobić lekcje teraz czy potem? Wyjść do koleżanek? Czytać pod kołdrą przy świetle latarki?...
Ach, młodzieńcze dylematy… Z czasem przybywało decyzji do podejmowania i coraz więcej było tych dotyczących nie tylko mnie. Tym samym wzrastał ich ciężar gatunkowy. Byłam najstarszą córką. Z obowiązkami i odpowiedzialnością. Młodsze rodzeństwo posłusznie wykonywało moje polecenia: ubierało czapki i szaliki, przynosiło drobne zakupy, pomagało w pracach domowych. Jakoś udawało mi się decydować na tyle rozsądnie, że nie było dyskusji ani większych sprzeciwów. Za matkę decydowałam kiedy ma robić badania okresowe, wziąć urlop, wyjechać z dzieciakami na wieś na kilka dni. W tym czasie za ojca zdecydowałam metodą „prośba – groźba” że zacznie chodzić na odwyk do AA. Nawet mi się udało, ale na krótko. Byłam jednak za słaba do pokonania „Żytniej” czy „Czystej”, a potem to jakiejś „Wody brzozowej” czy „Przemysławki”; tak jak za słabe były jego wątroba i trzustka. No cóż, zawsze musi być jakiś koniec.
To dziś chyba tyle. Bije dzwon, zaraz przyciemnią światło, trzeba zejść na dół, wysłuchać co zaplanowane na jutro…
Przez krótki czas czułam się przeraźliwie sama z tymi swoimi decyzjami. Ale mimo to zdecydowanie odrzucałam umizgi „starających się”, bo żaden nie był na tyle dobry, żeby współpracować ze mną, współdecydować. Dostałam się na studia. Ekonomiczne. Bo banki zawsze będą istnieć to i praca będzie. I pieniądze. Dawałam korepetycje. Posyłałam pieniądze mamie – zawsze z dopiskiem, jaka kwota dla siostry, jaka dla braci i z jakim przeznaczeniem.
Pamiętam majowy wieczór. Księżyc prawie na dotknięcie, wiosenna wilgoć, zapach łąki, cisza przerywana szeptanymi czułościami, dłoń na ramieniu, szyi i… jakoś dziwnie się poczułam… Po raz pierwszy straciłam pewność siebie i moc. Po dwóch miesiącach musiałam ją odzyskać i coś postanowić. I to była najtrudniejsza decyzja w moim życiu i wcale nie jestem pewna czy słuszna. Bo niby decydowałam za siebie, ale przecież nie tylko za siebie. I ciągle to pamiętam i tkwi we mnie jak bolesny kolec, chociaż bardzo starałam się stłumić, zapomnieć, angażując się w pracę zawodową no i życie rodzinne, podejmując każdego dnia dziesiątki decyzji: od tych drobnych typu jakie buty czy kiecka na spotkanie, albo co na obiad, po zdecydowanie ważniejsze – komu nagrodę, komu naganę, kogo awansować a kogo zwolnić. I nigdy nikt się nie sprzeciwił.
Na dziś tyle. Dzwon wzywa. Muszę być czujna, żeby moje notatki nie dostały się w niepowołane ręce.
Nie jest źle. To miejsce jest dla mnie odpowiednie. Bo ja już nie potrafię i nie chcę decydować. Tak wiele się zmieniło, tak szybko minęło kilkadziesiąt lat. Starość jeszcze niedawno wydawała się być odległą. Już nie jest. Czuję ją. Na dziś tyle. Jutro też nie będę pisać. Poleżę na wznak i „będę nic nie robić”. Taka decyzja.
Ewa Zdziejowska
wrzesień 2021