opłatekDWA TALERZE
(opowieść wigilijna)

Ach życie, życie... To już rok mija jak została sama. A Jan buja sobie w obłokach i patrzy na nią z góry. Albo nie patrzy – kto go tam wie? Może i nie buja, bo marzyć nie lubił. „Marzenia nie mają sensu” – mawiał. „Planować, to co innego.”
Poprawiła włosy, zapaliła świeczkę w latarence i nucąc Lulajże Jezuniu przygotowywała stół do kolacji. Właściwie to do wieczerzy. Bo to wigilia przecież. Opłatki, sianko. Obrus bieluteńki, wykrochmalony, pachnący lawendą, co to rośnie w ogródku od kilku lat, a że pielęgnowana, to i rozrasta się z każdym rokiem bardziej. A ona ją przycina, suszy, wkłada do płóciennych woreczków i przechowuje w bieliźniarce między ręcznikami, obrusami, pościelą; żeby zapach był i świeżość. 

No i nieproszonych gości ta lawenda odstrasza. Teraz to oczy słabsze i ręce drżą, ale jeszcze nie tak dawno haftowała na woreczkach różne wzorki, litery – ot, będzie jak znalazł na drobne prezenty – cieszyła się. Tylko komu te prezenty? Prawie nikt już jej nie odwiedza, a i ona sama też mało co z domu się rusza, tyle co na cmentarz, czasem do kościoła czy do sklepu raz w tygodniu. Sił coraz mniej, cóż wymagać, siódmy krzyżyk... Jak żyła Halinka, to było inaczej.

Ach, życie... Prawie rok jak pochowała Jana, a niedługo potem Halinkę, jedyną córkę. Nieszczęście, taki wypadek! Pijany kierowca ciężarówki, czołowe zderzenie. Przeżyla wnuczka Malwinka i dzieci: Kasia i Kacperek, a Halinka za kierownicą nie miała szans. Świeć Panie nad jej duszą. Nad Jana duszą też świeć. Dobry był człowiek i pracowity. Póki mógł. Ale od zawału mózgu, zaraz po imieninach, w czerwcu, to już nie mógł.
Ustawiła krzesła, spróbowała czy barszczyk prawie ciepły. Jeszcze nakrycia. Dwa talerze, bo jakże inaczej? Tradycja. I makaron ugotowała. Kupny, z torebki, bo już nie ma siły ciasta zagniatać. Poleje sosem ze śliw suszonych, no i wystarczy. Jak Jan żył to było więcej wszystkiego, inaczej. On lubił grzybową. I rybę sam przyrządzał... Dobrze im było razem. Ano było. Po zawale to ledwo z życiem uszedł. Ale co to za życie?! Sparaliżowany, na wózku; inwalida. Strasznie go męczyło to niedołęstwo. Mowę odzyskiwał powoli, na jesieni dopiero jako tako coś bąkał i tylko ona go rozumiała. Bo i któż więcej miał rozumieć? Halina nie przyjeżdżala za często. Pomagała Malwince przy dzieciach. Malwinka mądra, wyuczona na lekarkę. Pracy musiała pilnować, a że dzieci żal do żłobka - to Halina z nimi była. A Jana synowie to jakby o nim zapomnieli. Jeden za granicami się urządził, gdzieś w Anglii rodzinę założył, podobno mu się dobrze powodzi. Młodszy, Staszek, zawierucha, po Polsce za pracą jeździ. Rodziny nie ma, to i wysługują się nim a on się godzi.
Zaraz się zacznie ściemniać. Cicha noc, święta noc... Jeszcze opłatek. Z kim się podzielić? Sąsiedzi zapraszali, ale odmówiła. U siebie najlepiej. Przypomniała sobie słowa Jana: „Zosiu, Zosieńka, ty to właściwie jesteś Sofia, a to znaczy mądra. No i silna jesteś. Dasz sobie zawsze radę, beze mnie też jakoś poradzisz”. Skoro tak mówił, to tak ma być.
Koniec z rozmyślaniami. Spojrzała w lustro, wyprostowała się, uśmiechnęła się do siebie, do wspomnień, a może i do marzeń? Zawsze lubiła marzyć.
  No to smacznego – szepnęła. Prawa ręka odruchowo zakreśliła znak krzyża.
  Święta – westchnęła, – a gwiazdkę już widać?
Skąd ta łuna bije tak miła oku. Światła samochodu, cichy warkot silnika. Goście jacyś, czy co? Słychać młode głosy od podwórka. A tu tylko jeden talerz dodatkowy. Otworzyła drzwi i osłupiała z wrażenia: wnuczka Malwinka ze swoim Paulem, zagranicznym mężem, i z dzieciaczkami!
  To ci dopiero niespodzianka! Proszę, proszę do środka, rozbierajcie się, rozgośćcie! Jak się cieszę! Opowiadajcie kochani co tam u was, jak zdrowie? – nie nadążała z pytaniami, niespokojna, podekscytowana, jakby w obawie, że śni, że jeżeli przerwie te powitalne zachwyty, to wszystko rozpryśnie się jak bańka mydlana i zostanie sama z dwoma talerzami, barszczem i kluskami polanymi sosem śliwkowym. – Malwinko, jaka ty elegancka! A dzieci jakie wyrośnięte, przytulcie no się do babci. Właściwie to do prababci. O, moje kochane maluchy... A do zięcia-wnuka to będę mówić po polsku, Pawełku, nie jakiś Paul, zgoda?
Malwina pospiesznie wyciągała z kosza jakieś paczuszki, ozdobną świecę, papierowe serwetki. Paweł niezdarnie próbował jej pomagać.
  O nie, nie, dziecko! Te plastikowe łyżeczki i tekturowe talerzyki to sobie zostaw na biwak, nie rób babce wstydu! Wiesz gdzie kredens, to wyjmij zastawę i sztućce z kasety. A wy, maluchy, czemu nic babci nie opowiadacie? Kasiu, Kacperku!
Nie wiedziała, bo i skąd miała wiedzieć? – nie chcieli jej martwić. Po wypadku Kacperek zaniemówił. Słyszał, rozumiał wszystko, ale słowa nie przemówił. Nie pomogły żadne leczenia, szkolenia, zabawy, integracje. No i smutny od tamtej pory, zamyślony, jakby nieobecny. Przytuliła chłopczyka mocniej, pogładziła po główce, coś tam wyszeptała.
  Malwinko, gotowe wszystko? To siadajmy.
Rozsiedli się przy stole, nakładali na talerze po troszku wszystkiego, z tych kartoników, plastików i torebeczek. Zachwycali się jej śliwkowym sosem...
  Ach, co tam, nic specjalnego, czym chata bogata, jedzcie, jedzcie na zdrowie, proszę.
Twarze ożywione, błyszczące oczy. Ma rodzinę. Nie jest sama. Przygarnęła wnuczęta, przytuliła, jakby ciągle czuła niedosyt bliskości, tęsknotę. Dzieci to dobrze od czasu do czasu trochę porozpieszczać. I chwalić, i podziwiać. Rozmawiać z nimi.
−  Chodź Kacperku, wybierzesz sobie ze skrzyni jakiegoś drewnianego ludzika. I drzewko. A właściwie co tylko zechcesz, co ci się spodoba. Kasiu, ty też. No, śmiało! Takie świąteczne prezenciki. No, nie wstydźcie się.
Jan każdej zimy strugał rozmaite dziwaczne stworki. „Może jakieś dziecko kiedyś będzie się chciało tym bawić” – mawiał. I strugał dalej. Albo tłukł z nią orzechy. Myśli znów gdzieś ją uniosły. Otrząsnęła się w porę:
–  Słuchajcie, mam dla was niespodziankę. Dzieci, ubierać czapki, kurteczki! Idziemy odwiedzić zwierzątka. Noc wigilijna, to sprawdzimy czy mówią ludzkim głosem. Weźcie opłatki, dla zwierząt te kolorowe.
Pójdźmy wszyscy do stajenki...
Piękny czas. Zaczarowany. Zostawiła Malwinę przytuloną czule do Pawła i wyszła z wnuczętami. A co tam! Niech dzieci zobaczą z bliska, dotkną, poczują; nie to co w ZOO, przez siatkę, z daleka.
Dzieci z początku onieśmielone, nieobyte z atmosferą obórki, ciepłem oddechów kozy, królików, niepokojem przebudzonych kur, kaczek i gęsi, stopniowo oswajały się z półmrokiem i nieznanymi im odgłosami i zapachami. Minął pewnie kwadrans, albo i więcej, na dotykaniu, głaskaniu, przytulaniu...
  No, już dość. Trzeba wracać. Zwierzątka chcą spać, a mama z tatą na pewno ciekawi jak wyglądało to wasze świąteczne spotkanie. Idziemy, idziemy!
Dzieciaki wpadły do kuchni.
  Ale fajnie u babusi! A koza to chciała Kacperka polizać! – Kasia zaczęła zdawać relację.
To prawda Kacperku? – zapytał Paweł.
Chłopczyk rozejrzał się wokoło, przecząco pokręcił głową i poważnie odpowiedział:
  Wcale nie! Ona mi powiedziała, że jestem dużym chłopcem i żebym opowiedział mamusi i tatusiowi wszystko co zobaczyłem, a królik tylko powtarzał: „tak, tak, trzeba mówić i cieszyć się, żeby inni też się cieszyli”. A wcześniej babusia też to mówiła. To co? – cieszycie się?
Pasterze śpiewają, bydlęta klękają, cuda, cuda ogłaszają...

Ewa Zdziejowska
grudzień 2015

Joomla Template - by Joomlage.com