DWA TALERZE
(opowieść wigilijna) c.d.
Ach życie... Jak to się plecie... Nigdy nie wiesz, co cię może spotkać, co się zdarzy. Wydawało się, że zostanie samiuteńka przy wigilijnym stole. A tu nie dość, że nie sama, to jeszcze z nadzieją, że wnuczęta będą ją odwiedzać. Kacperek tak płakał, żeby nie wyjeżdżali, że jemu tu dobrze, chce zostać z babusią... Aż łzy się zakręciły w oczach wszystkich. To i obiecali, że przyjadą w drugie święto. Na dłużej, zaraz po śniadaniu. Na świeże powietrze. I żebym wyszukała stare zabawki po Malwinie i może jeszcze laurki i wierszyki ze szkolnych lat. Ano są gdzieś w kuferku na strychu, to trzeba będzie znieść. Poopowiada, powspominają... Bo jak nie ona – to któż? Niewiele zostało takich co pamiętają dawne czasy, a z rodziny to chyba nikt.
Myśli się plączą, wymijają.
Dobry to był wieczór, długi, aż po noc. Paweł wymyślił, żeby pojechać razem na pasterkę. Siedziała ważna i dumna na przednim siedzeniu. Piękne auto, duże, wygodne. A w kościele jak wszyscy się na nich oglądali, ho, ho! Będzie gadania; młodzi tacy eleganccy, miastowi, dzieci ładne, grzeczniutkie. Jej wnuczka, podobna do córki. Po pasterce jeszcze zaszli na cmentarz.
Nagrobek Halinki. Obok grób Jana. No i wreszcie w domu. Pożegnali się, odjechali. Zamknęła drzwi, zgasiła górne światło. Musi rozprostować nogi, plecy. Odsapnąć. Oj, starość nie radość. Czuje się zmęczona. Dobrze, że wcześniej Malwinka ogarnęła kuchnię. Jaka wilia – taki cały rok; to porządek powinien być. Na stole tylko ten jeden talerz został dla gościa niespodziewanego.
I opłatek. A myśli znów wirują wysoko pod sufitem, i wyżej, jak anioły bezszelestne. Wspomnienia dawne i te bliskie. Nie, jeszcze nie zaśnie, nie będzie się przebierać, niech święto trwa. Serce bije jak szalone, to znów się uspokaja jakby zamierało. Usiądzie na trochę w wygodnym fotelu Jana, w swojej sukience świętalnej z kołnierzykiem koronkowym dzierganym pracowicie (to chyba było na chrzciny Malwinki), no i w koralach od Jana. Sztuczne perły. Niech sobie będą sztuczne, najważniejsze, że z serca dane. Odpocznie chwilę taka wystrojona, na święta trzeba wyglądać lepiej niż zwykle.
Serce znów zwolniło, a za oknem jakby głos tatusia usłyszała. Teraz to miałby chyba 99 lat, a mama 97, gdyby żyli. Ale kto to żyje tyle? Halinki też nie ma już rok... Jej to brakuje, oj, brakuje... Niech odpoczywają w pokoju.
Odetchnęła głębiej i poczuła coś dziwnego, zapach z dawien dawna. Przecież! Jak mogła zapomnieć?! To dziadkowy tytoń, znaczy – machorka. Ale skąd dziadek? I któż tam jeszcze przybył? Co się dzieje, skąd ich tyle naraz, prawie tłum?! Nie poznaje wszystkich. Przeciskają się, wirują... Nawet nie ma ich gdzie zaprosić, żeby usiedli, odpoczęli. Trudno; nie będzie im przeszkadzać, będzie udawać, że ich nie widzi; niech sobie spokojnie odwiedzą stare śmieci, niech robią co chcą.
Przymknęła powieki. Z wysiłkiem dźwignęła rękę i zacisnęła palce na sznurku pereł, jak na różańcu. A gdzie różaniec? Aj tam! perły teraz ważniejsze, teraz chce być z Janem. Sprezentował jej te perły na gwiazdkę, w pierwszą rocznicę ich poznania. I jak w wigilię zaczęli, tak i w wigilię skończyli to swoje razem. Zakłuło coś boleśnie, a w głowie na przemian to pustka, to ciasno jakby fasola pęczniała. Za ścianą znów usłyszała jakieś szmery, pochrząkiwania i sapanie, i firanka zafalowała choć wszystko pozamykane. A ona nie rusza się, trochę ze strachu wtulona w Janowym fotelu. No i przyszedł do niej wreszcie. Jak żywy. Nie ma się co bać. Trzyma ją za rękę. I milczą sobie razem, a za oknem cichy szum. Ooo! są różne szumy. Inaczej szumią liście jesienią, inaczej szumi pierwszy śnieg. Choć wiadomo, że śniegu to właściwie nie słychać, to oni razem słyszeli wszystko. I trawę co rosła, i pękające wiosenne pąki liści, i krople rosy porannej spadające z gałązek. Marzyć Jan nie lubił, ale w przyrodę wsłuchiwał się jak nikt. „Trzeba żyć z przyrodą, bo my, Zosiu, też jesteśmy przyrodą” – to jego najprawdziwsza prawda i droga życiowa – „trzeba żyć i umierać zgodnie z naturą. Nic na siłę i na przekór. Naturze pomagać można, czasem nawet trzeba, ale przeszkadzać? – nigdy! Nie zatrzymywać! Bo wszystko, Zosieńko, ma swój czas, tylko mało kto chce się z tym zgodzić”. Ona słuchała i potakiwała. „Wszystko ma swój czas. Po jesieni zima. Porządek rzeczy, porządek istnienia. I śmierci też nie zatrzymasz. A człowiek żyje póki ma siłę, kiedy siły straci, to już jak ta roślina – zginie bez pomocy. To po co komu roślina, co ani oka nie cieszy, ani owoców nie daje?” – przypominała sobie słowa Jana. Z wiekiem coraz częściej to powtarzał, a ona milcząco z nim się zgadzała. Bez słów się rozumieli.
Dziś to już rok będzie odkąd go z nią nie ma. Pamięta jego oczy. I tę ostatnią wieczerzę. Jak dziś pamięta. Na stole trzy talerze. Ten trzeci dla przybysza. Jan na swoim wózku. Źle sobie radził z nożem, widelcem, łyżką... Kromka chleba, opłatek – owszem. Objęli się serdecznie, westchnęli prawie równocześnie. Karmiła go. Najpierw ryba. Jedli jednym widelcem: raz ona, raz on, raz ona... Potem zupa. Ona jadła barszczyk. Dla niego była grzybowa. Tak chciał. Postanowił, a ona się nie sprzeciwiała. Raz ona łyżkę barszczu, raz dla niego łyżkę grzybowej. Ciszę przerywało od czasu do czasu głośniejsze mlaśnięcie, głębszy oddech, ale ona karmiła go spokojnie, cierpliwie czekała aż przełknie, odetchnie, odpocznie. A on tylko się uśmiechał łagodnie, jakby coraz mniej obecny, jakiś jaśniejszy, trochę rozmarzony. Powiekami dał znać, że już dość, wystarczy, dziękuje. Za zupę. Za wszystko dziękuje. Chce odpocząć i ona też niech odetchnie. Otuliła mu kolana, wcisnęła jaśka pod głowę, włączyła radio – niech mu grają cichutko ziemscy pastuszkowie, aniołowie i kto tam chce czy potrafi. Nieskończona jest tylko wieczność.
Po czym wyszła.
Cicha noc, święta noc, pokój ludziom... Niebo rozgwieżdżone, cicho, spokojnie, nawet psy nie szczekały. Szła przed siebie, najpierw kościół i pasterka, potem cmentarz.
Rok minął, a jakby to wczoraj. Poczuła senność, jakieś ostatnie zawirowania twarzy bez ciał, ciał bez twarzy. Na stole jeden talerz dla przybysza. Ktoś nadejdzie? Kto?
Skąd ta łuna bije ? ...
Ewa Zdziejowska
grudzień 2015 roku