Dobrodziejka
Zjechała na pobocze i przez chwilę siedziała bez ruchu z głową opartą na kierownicy. Kiedy ją wreszcie uniosła, już uspokojona, westchnęła i zerkając do lusterka poprawiła jeden z niesfornych, siwych kosmyków wymykający się spod jedwabnej przepaski.
Wysiadła. Wyciągnęła z bagażnika odblaskowy trójkąt i ustawiła go na drodze. Wiotka, ubrana w pastelowe ciuszki i kolorowe tenisówki z daleka wyglądała dziewczęco i nie przeczył temu nawet słomkowy kapelusz nałożony fantazyjnie na siwe włosy. Może tylko ostrożność z jaką zginała swój długi tułów, przywodziła na myśl starych ludzi.
Patrzyła z irytacją na wysłużone audi, ze śladami drobnych stłuczek i plamami rdzy wyłażącymi spod czarnego lakieru. Z rozmachem kopnęła tylną oponę.
- Gruchot – pomyślała ale zaraz zganiła się w duchu.
- Nie ma co grymasić, niby czym woziłabym zwierzaki ? W siatce na zakupy? Podmiejskim autobusem?
Patrzyła na pustą drogę. Czekała na pomoc zerkając co chwilę na zegarek.
- No jest! Zatrzymał się. Wysiada. Ależ stary dziadyga! Czy on jest w stanie mi pomóc?
- Mimo to spróbujmy. Miły uśmiech i zachęcająca minka Inusiu. - strofowała samą siebie.
Kiedy potem jechała do Jerzowic, jeszcze raz stanął przed jej oczyma poznany przed chwilą pan Tadeusz. Był sołtysem w jednej z okolicznych wsi, tyle jej o sobie powiedział. Trochę zdziwiony, ale i oczarowany radosną staruszką – jak siebie nazywała – w kolorowych pończoszkach i jedwabnej apaszce. Chętnie zajął się autem. Krążyła wokół niego w obłoku pastelowych, zwiewnych szat. Teraz jadąc myślała o nim, że jest podobny do jej ojca. Okrąglutki z wytartymi siwymi loczkami po bokach tego głupiego łba – jak mawiała jej matka - i z proszalnym uśmieszkiem na okrągłej twarzy dziecka. Rozlazły, niezdecydowany, obrzydliwy.
A matka? Jej myśli znowu powędrowały do rodziców. Ona to sam ład i porządek. Jej postać była jak stalowy słupek zwieńczony okrągłą główką polakierowaną ciemnymi włosami. Wbrew sobie roześmiała się z trafnego porównania, które przyszło jej na myśl. Nie cierpiała ich oboje.
Znowu wróciło do niej pytanie z dzieciństwa.
- Czy matka kochała ojca ? Oczywiście, że nie, pogardzała ale potrafiła nim rządzić. – Nie wiadomo czemu przypomniała sobie majówkę z dzieciństwa. Koszyk, rozłożony koc, ojca unoszącego się z niego powoli, wściekłego, gmerającego przy zapięciu spodni i rozczochraną matkę z krzywym uśmieszkiem, no i oczywiście Jurasia, rozwrzeszczanego, bo pogryzionego przez mrówki. W jej uszach znowu huczał bas ojca.
- No co tak siedzisz, rusz że się dziewucho do dziecka!
Las, jaki pamiętała, pełen zapachów i światła przesączającego się przez zieloną ścianę aż na samo dno kanapowego poszycia, przestał dla niej istnieć. To od czasu, kiedy on zaczął polować.
- Musiał się czymś zasłużyć, żeby matka zwróciła na niego uwagę. Obmyty w krwi zwierząt – tak o nim myślała kiedyś i dziś tak samo . Znowu skuliła się z obrzydzenia.
Jak to możliwe, że matki nie poruszały mięciutkie futerka zajęcy z białymi puszystymi ogonkami i łby saren wyglądające ze smutkiem z wiaderka na werandzie. Zbroczone krwią tasaki i noże, tylko one budziły w niej wstręt. Nie cierpiała brudu i odoru wydzielin ludzkich i zwierzęcych ciał. Teraz ona odkrywała w sobie tę samą niechęć.
A co tam, lepiej o ty zapomnieć. Jechała do domu starców na cotygodniowe spotkanie z pensjonariuszkami Będą rozmawiały o sztuce i jej terapeutycznej roli. Rozbawiona, zachichotała w duchu. Dodała gazu, już widziała zza zakrętu budynek a właściwie blok usadowiony u wejścia do jurajskiej dolinki, dominujący nad parterowymi domkami i rozległymi łąkami. Jak internat – pomyślała - tyle, że dla starych ludzi. Czyściec przed ich wkroczeniem do innego świata. Pamiętała, że przesiadywali w maluteńkich pokojach nasyconych resztkami życia swojego i bliskich i czekali. Pieczołowicie przechowywali ślady w starych książkach listach i fotografiach. Czasami wystarczało delikatne dotknięcie materii, żeby obudzić ten świat i w tym kurzu utonąć. Siadywali na balkonach patrząc w dal - drzemali. Ale nie wszyscy, niektórzy czasami podrywali się jak mechaniczne zabawki, których trybiki znowu zaczynały się kręcić. Właśnie wtedy zjawiała się ona. Czy zdawała sobie sprawę z tego, że oni również byli jej potrzebni? Niewiele od nich młodsza a nigdy nie pomyślała, że takie miejsce mogło by stać się jej domem. Była w ciągłym biegu, ciągle głodna wrażeń. Czasami wyobrażała sobie, że jej dusza, niesyta uczuć, obija się w ciele starej kobiety, jak sucharek w metalowej puszce po krakersach. Wirowała w tym swoim pospiesznym tańcu zerkając dookoła. Łaknęła podziwu i uwielbienia. To grono kobiet z którym się spotykała traktowała jak stadko adorujących ją uczennic Nazywała je dziecinnymi imionami Cesi, Józi ,Reni. Opowiadając o nich charakteryzowała jednym lub dwoma słowami, fryzjerka, kura domowa, żona alkoholika. Tak jakby one określały całą złożoność ich losów.
Z jedną z nich, Heleną, postanowiła dzisiaj porozmawiać o wynajęciu czy wypożyczeniu jej domku na działce. Wiedziała od niej samej o tym opustoszałym miejscu za miastem. Helena przestała się nim interesować, chociaż jeszcze niedawno jeździła tam w lecie. Wtedy pamiętała o zamówieniu kogoś do koszenia trawy i wyrzucania śmieci. Ale teraz po ciężkim zapaleniu płuc przestała panować nad swoim życiem, bezwolna, pozwoliła mu płynąć niespiesznie Ina wpadła na pomysł, żeby to miejsce wykorzystać.
- Przewiozę tam swoje znajdy, które kłębią się w mieszkaniu – myślała -. Przynajmniej na chwilę będę miała spokój z sąsiadami. Irytują się wiecznym psim jazgotem i koniecznie chcą wiedzieć po co i ile mam tych piesków.
- Po co? No właśnie - wciąż ktoś je przyprowadza. Znalezione w parku wieczorem, przywiązane przed sklepem, pętające się samopas po osiedlach.
Sławę świętej od piesków, najpierw budowała pracowicie obnosząc się ze współczuciem dla ich losu. Teraz jednak ta zaczęła jej dokuczać. Przestała panować nad przewalającą się przez jej dom falą nieszczęścia. Szczególnie po charytatywnym koncercie zorganizowanym latem.
- To był mój sukces ! Wykrzyknęła, zapominając o pracujących prawie bez snu wolontariuszach, o aukcji obrazów znajomych malarzy, o wierszach czytanych przez znajomych poetów i śpiewanych przez innych znajomych, lirycznych piosenkach. Nikt nie odmawiał. Trud ich wszystkich został upamiętniony wspaniałym katalogiem. Na pierwszej stronie zamieszczono wzruszający wiersz pomysłodawczyni o braciach mniejszych - zwierzętach.
- Cudowny! Pisany miłością! – wzruszeni mówili ci, którzy go czytali.
Aplauz potwierdził sławę jej miłosierdzia. Co miała teraz robić z psami, które do niej przyprowadzano ?
- A właśnie, będę musiała jeździć na działkę przynajmniej raz na dwa dni. Trzeba im będzie dać jeść i wypuścić na chwilę. To wystarczy. Nawet jeżeli będą ujadały to i tak ich nikt nie usłyszy. Kto jeździ w takie miejsce w listopadzie? - Zapytała samą siebie zadowolona ze swojego pomysłu.
Przyjechała tam po paru tygodniach, żeby przy pomocy bezdomnego pijaka zakopać psie szczątki i trochę wyczyścić domek.
Wracając, zastanawiała się czy jej się wydawało, czy rzeczywiście ten lump miał w oczach łzy chowając w ziemi wczepione w siebie z głodu szkielety. I ten wyraz obrzydzenia, kiedy brał od niej pieniądze uważając, żeby nie dotknąć jej ręki.
- Sentymentalny głupek. –Powiedziała to głośno, tak żeby samą siebie usłyszeć.
- Chciałam dobrze ale to mnie przerosło.
Musi to inaczej zorganizować. Teraz już wiedziała, kto może jej pomóc, na kim się wesprze. To będzie ten śmieszny i poczciwy sołtys, pan Tadeusz, który ma coś z jej ojca.
- Ale najpierw muszę uratować - wepchnąć komuś Misię, maleńką suczkę. Ta drobina rozśmieszała ją i wzruszała miłośnie wpatrzonymi oczyma i bezradnym popiskiwaniem szczeniaka.
W szpitalu psychiatrycznym miała dużo czasu. Próbowała przypomnieć sobie i ułożyć chronologicznie dni i miesiące, które wtedy nastały. Wynajęcie wiejskiej, opuszczonej hurtowni na schronisko dla zwierząt. Staranie się o dotacje i fundusze z gmin na jego utrzymanie. Miesiące zniechęcenia, które przyszły po początkowym gorączkowym ożywieniu, potem abnegację. Pozostawienie wszystkiego na głowie jednego pracownika A w końcu dochodzące do niej słuchy o oburzeniu ludzi ze wsi, którzy mieli dość wycia i jazgotu zwierząt.
I telefon pana Tadeusza, który wyrwał ją z tego letargu. Niecierpiącym sprzeciwu głosem – kto by pomyślał - zażądał jej przyjazdu do schroniska.
Pamiętała za to każdy kadr z ich spotkania. Przez szparę uchylonych drzwi sołtys wślizgnął się do środka.
- O kurwa - jęknął i cofnął się gwałtownie do tyłu. Wpadł z impetem na metalowe drzwi , które pod jego naporem otwarły się wpuszczając powietrze i światło, a to wyłowiło z mroku przerażające wnętrze. Betonową podłogę po której spływały fekalia, metalowe pręty klatek i psi jazgot,odór strachu i bólu. Nie wierzył, że to wszystko było dziełem tej kolorowej elegantki stojącej bezradnie na progu.
A ona patrzyła szeroko otwartymi oczami.