Telefon
Sobotni wczesny ranek w Krakowie, za oknem bury świat trzeszczy od mrozu i pachnie czadem, bo miasto musi jakoś się ogrzać. W kuchni brzęczy telefon. To pewnie odpowiedź na mój SMS, w którym informuję Obrażonego-od-Tygodnia, o tym że wyjeżdżam dziś, a nie za tydzień, jak wcześniej zapowiadałam. Przeoczenie w datach. Czasem się zdarza. Mnie często. Że mamy jeszcze trochę czasu, bo jak wie, lot jest wieczorem.
Nie pomyliłam się. Rozmowa jest maksymalnie krótka, oboje naburmuszeni, ale nie na tyle, aby zrezygnować z pożegnania. O odprowadzaniu na razie nie ma mowy.
Punktualnie o 11-tej każde z nas siedzi w umówionym, jak sądzimy, miejscu, a faktycznie w dwóch różnych, do siebie przyległych kawiarniach w znanym pasażu miasta. Oddzieleni ścianą sprawdzamy tykający czas. Mija pól godziny, oboje dopijamy swoich kaw i jak niepyszni wychodzimy na mróz. Tylko brak przypadku decyduje, że na ulicy nie wpadamy na siebie. Uraza przechodzi w obrazę majestatu, u obojga po równo, żadnemu duma nie pozwala na wykonanie telefonu.
Kiedy już złość zmaleje, w mojej kuchni zabrzęczy komórka. Odbieram natychmiast nie sprawdzając numeru. "Dzwonię, bo mogłaś umrzeć po drodze do tej kawiarni, ale jak słychać żyjesz".
Koniec przekazu i całej rozmowy. Jestem nieco przyzwyczajona do tego stylu, ale nie w dzień wyjazdu.
- Przynajmniej ciekawy, czy żyję - myślę odkładając martwy telefon, dość zdezorientowana.
Po chwili dostaję jednak olśnienia i wysyłam SMS o treści: "W tym pasażu są dwie kawiarnie. Wystarczyło zadzwonić albo zapukać przez mur !"
Odpowiedź nie nadchodzi. Mur rośnie. Zwykle kiedy przechodzimy na SMS-y oznacza to, że nie jest dobrze, a wręcz krucho, a dziś to już drugi. Trudno. Zastanawiam się komu trudniej. Co i tak nic nie zmieni.
Kilka godzin później już na lotnisku, przed wejściem do hallu, ktoś stojący za mną zasłania mi dłońmi oczy, wydaję niekontrolowany krzyk i momentalnie odwracam się, by zobaczyć terrorystę. Jest nim Obrażony. Po ochłonięciu zauważam, że na głowie ma dwie wełniane, co prawda nie kominiarki, ale czapki narciarki, na wąsach szron, a na obliczu obraza niezupełnie na serio. Że w ręku trzyma pogniecione rośliny, które kiedyś były kwiatkami.
Po krótkim milczeniu patrząc na smętne badyle oboje wybuchamy śmiechem. Podobno w drodze wypadły mu z reki i przejechał po nich samochód. Dobrze, że przejechał tylko po kwiatach, myślę zabraniając sobie głośnych rozczuleń.
Pijąc lotniskowa kawę, na co mamy już niewiele czasu, wracamy do tematu rozmów przez telefon, do przekomarzania się co kto kiedy powiedział i dlaczego. Tomasz podkreśla, że telefony są od komunikatów, informacji, a do prawdziwej rozmowy potrzebna jest obecność oczu, mimiki, całej osoby.
"Względnie normalnej osoby" dodaję niewinnie. Na co on duszkiem wypija moja kawę sadząc, że po takim komentarzu na nią nie zasłużyłam. Obecny właśnie kelner nie umie powstrzymać śmiechu. Ja też nie umiem.
Nagle głos z megafonu zapowiada znaczne opóźnienie mojego samolotu. Linie niepotrzebnie przepraszają. Świat się uśmiecha. Kelner też i wkrótce przynosi dwie kawy, gratis.
Na stole leżą nasze nareszcie spokojne komórki. Obok badyli, które jakby odżyły.
Pełna harmonia.
Później, zapięta już pasem bezpieczeństwa i w przestworzach, myślę że jednak Tomasz ma trochę racji. Ze nawet pól-szaleni czasami ją mają.
Helena T.