Afryka udomowiona
Zapuszczamy korzenie - część trzecia
Trzeba coś robić. Życie wydaje się być tak wygodne, że ani się człowiek obejrzy, a rozleniwi się, zgnuśnieje. Dom wyposażony w najpotrzebniejsze sprzęty, dzieci próbują przez ogrodzenie nawiązać kontakt z afrykańskimi sąsiadami, zaczepiając ich po włosku (!). Zapuszczamy korzenie. Swoją drogą i mnie dopadła segregacja, w dość zabawnej sytuacji. Tym razem segregacja płci. Kiedy poszłam do sklepu kupić lodówkę, w końcu zaczyna się lato i jest to sprzęt najpotrzebniejszy, okazuje się, że nie chcą mi jej sprzedać. Sprzedawca wciąż pyta gdzie mój mąż. Ja mu na to, że mąż nie ma tu nic do rzeczy, potrzebuję lodówki. On swoje – musi być mąż.
Wołam managera, tłumaczę, że chyba sprzedawca nie rozumie, mówię głośno i wyraźnie, pokazując upatrzony sprzęt. Manager rozumie, ale pyta – a gdzie jest mąż? Kląć po angielsku nie chcę, w końcu jestem białą lejdi, więc grzecznie tłumaczę, już tym razem kierownikowi sklepu. Kierownik pyta o męża. Wyciągam zwitek banknotów i pytam czy wolą pieniądze, czy męża. I wtedy wszyscy łapią się za głowę. Trzeba było tak od razu! Mąż przestał już być niezbędny.
Okazuje się, że inflacja w RPA galopuje w takim tempie, że od dawna nikt nie kupuje niczego za gotówkę. Raty rozpisane na wiele lat, dają ogromną oszczędność, a raty dostaje się na podstawie męża umowy o pracę. Dlaczego męża? Bo białe kobiety nie pracują! No, większość, a z całej Polonii w Vanderbijlparku pracują tylko trzy. Nie chcą zgnuśnieć. Postanawiam dołączyć do nich i rozsyłam wici, że szukam pracy. Polonia jest cudowna. Prawie wszyscy mieszkają już w Afryce dziesięć lat, lubią się bardzo, pomagają sobie i zastępują rodzinę, którą każdy z nas gdzieś tam zostawił. Życie towarzyskie kwitnie. Weekendowe braaie (spotkania przy grillu z nieodłączną brendy z coca colą) są okazją do wymiany doświadczeń, przepisów kulinarnych i rozmów o dzieciach, dla pań, panowie rozmawiają o pracy. Ten schemat się sprawdza pod każdą szerokością geograficzną. Mężczyźni o polowaniu, kobiety o ognisku domowym.
Na tych spotkaniach z resztą, powstaje mnóstwo świetnych pomysłów na integracje. Dzieci mamy wszyscy w podobnym wieku, sami też jesteśmy równolatkami. Mniej więcej. Planujemy bale – najczęściej przebierane, sylwestry, celebrujemy polskie święta tradycyjne. Topimy Marzannę w rzece Vaal, puszczamy wianki i tańczymy z Lajkonikiem. Dzieci obowiązkowo w strojach krakowskich. Już każda babcia w Polsce o to się postarała, żeby w dzieciach duch polskości nie zginął.
Zabawy, bale, karnawały...
Wianki nad rzeką Vaal
Jednocześnie wszyscy chyba cierpimy na nieznaną w Europie chorobę braku doznań. Życie jest monotonne, przewidywalne i spokojne. Coś jak „ciepła woda w kranie”. Większość z nas bardzo to sobie ceni. Zero problemów, mili, uśmiechnięci ludzie, którzy nawet w sklepie, czy na ulicy, zupełnie sobie obcy, tyle że biali, pozdrawiają się uprzejmym „hello”. Mnie to nie wystarczy. Muszę do pracy!!! Znajomi znajomych – bo znają się wszyscy, a jest nas z dziećmi jakieś dwie setki, załatwiają mi pracę u jubilera. Taaak, to ciekawe doświadczenie. Burowie, pardon, Afrykanerzy uwielbiają złoto. Złoto i brylanty. Nie tylko kobiety, ale te obnoszą się ze swoim złotem w dość osobliwy sposób. Na przykład noszą je w zębach. Najpierw dentysta wycina im w dwóch górnych jedynkach wewnętrzne krawędzi, tworząc miedzy nimi przerwę, na około pięć, sześć milimetrów, potem złotnik robi na wymiar taki niby trzeci, środkowy ząb ze złota. Łączy się je później na stałe. Jednak szczytem elegancji, jest dać sobie maksymalnie spiłować jedną z górnych jedynek, a na pozostałość nakleić koronę ze wstawionym brylantem. Takie rzeczy robiliśmy! W głowie mi się to wtedy nie mieściło, jak można zdrowe zęby okaleczać. Ja niestety, tak ambitnej roboty nie dostaję od mojego szefa, lutuję łańcuszki, poszerzam pierścionki, frustracja moja sięga zenitu. Zwalniam się po trzech miesiącach. Zaprzyjaźniony pastor kościoła protestanckiego w sąsiednim miasteczku, zatrudnia mnie w prowadzonej przez siebie szkole podstawowej dla czarnych dzieci. Codziennie rano odstawiam moje dzieci do „białej” szkoły i jadę 12 km pracować z czarnymi. W klasie mam ich dziesięcioro. Żebym się przypadkiem nie przepracowała, dostaję asystentkę. Nie wszyscy uczniowie znają dobrze angielski. Trudniejsze słowa mówią w narzeczach, albo nie rozumieją poleceń. Asystentka się wtedy przydaje.
Jeszcze nie wiem, że szkołę za rok zlikwidują i rozpocznie się kolejna, tym razem cztery lata trwająca przygoda z Vaal Christian School. Tę, wspominać będę najlepiej.
Moja pierwsza szkoła
Szkolne przedstawienie
Martha bardzo mi pomagała