Polska dla Polaków
Wygląda na to, że nawet z siebie przestaliśmy już żartować. Jeśli gdzieś słychać śmiech, to bardziej przypomina on wulgarny rechot w podmiejskiej mordowni, niż beztroskie, szczęśliwe uniesienie. Żaba jeszcze nie czuje, że woda w balii robi się coraz cieplejsza. Co musiało by się zdarzyć, żeby z niej wyskoczyła? Dolać wrzątku? Czy dopiero światowy kataklizm mógłby nas wyrwać z letargu, byśmy na nowo zjednoczyli się w obliczu wroga zewnętrznego? Nie znam narodu, który by się wzajemnie tak nie lubił i nie szanował, jak Polacy.
Bezustannie powołując się na Grunwald i Wiedeń, jednocześnie zapijamy nasze codzienne i jak najbardziej współczesne kompleksy. Za granicą bardzo niechętnie przyznajemy się do naszej Polskości, żeby za chwile obwołać się mesjaszem narodów z bohaterską przeszłością. Ta schizofreniczna percepcja sprawia, że już nie wiemy, kto się przegląda w tym krzywym zwierciadle.
Samobójczy gen, który od wieków popycha nas nad każdą krawędź urwiska, zawsze kończy się bolesnym upadkiem. Ze sztandarami, na których jakoś wciąż wybaczający nam Bóg, z Honorem, niewiele wartym, kiedy można donieść na kolegę i Ojczyzną, której języka wstydzimy się na lotniskach i w kawiarniach Montmartru, biegniemy oślep, bez planu i przyjaciół, za to ze szczytną misją zbawienia tego błądzącego świata. Na szybach samochodów znaczki Polski Walczącej. U nas wojna się jeszcze nie skończyła. Muzyka do chocholego tańca wciąż gra. W tle, odwieczne narzekanie. Na prace i pensje, pogodę i dzieci, rządy i polityków, których sami bezmyślnie wybieramy, na szefa, co się uwziął i pracownika, bo leniwy. Polak chroniczne niezadowolenie ma wdrukowane w genotyp. Przynosi te swoje frustracje z roboty do domu, zaraża rodzinę, czasem dla poprawy nastroju wtłucze żonie i dzieciom. Potem pójdzie do kościoła i na wiec, a na transparencie obok Boga, Honoru i Ojczyzny, dopisze pisakiem Jebać Żyda. Taki patriotyczny dodatek od siebie.
Z nienawiści do naszej zakompleksionej twarzy Mariana z Wąsem, nienawidzimy naszych sąsiadów, bliższych i tych dalszych, przypisując im wszystkie narodowe nieszczęścia. Arogancja i pycha miesza się z poczuciem krzywdy za niesprawiedliwość dziejową. Nie lubimy tego zagrażającego nam wiecznie świata, a nade wszystko siebie, w swoich własnych oczach. Ale że tradycja, to u nas rzecz święta, więc niejako z urzędu, ten stan rzeczy zmienia się dwa razy do roku. W zimie. Raz, przy wigilijnym stole, przy którym koniecznie talerz dla wędrowca, ale już nie dla imigranta, kiedy łamiąc się opłatkiem, przez chwilę mówimy ludzkim głosem, składając sobie życzenia. I życzymy sobie zdrowia, pieniędzy, czasem lepszej pracy i wszelkiej pomyślności. Takie jednym tchem, wygłaszane komunały. W rodzinach, gdzie serdeczności na co dzień nie brakuje, jest jakby cieplej i w słowach i w gestach. Drugi raz powtarzamy je w Noc Sylwestrową, odważniejsi wypitym szampanem, pozwalamy sobie na większą szczerość. Również wobec siebie samych. Wtedy od jutra rzucamy palenie, przestajemy wrzeszczeć na dzieci, zbieramy rozrzucone skarpetki i opuszczamy deskę sedesową. Tyle w sprawie postanowień noworocznych.
Jutro, gdy wrócimy do życia po upiornym kacu, życzliwie pomyślimy o problemie, który nas od dawna niepokoi. – skąd ten Zenek spod czwórki, miał na taki drogi samochód ?
Jak nic – kradnie.
08.02.2018 Anna Okrzesik