Recenzje filmowe
Kocham kino.
Kino jest moją kochanką. Żoną jest literatura. Mam jeszcze trzecią miłość – to muzyka. Ale, przepraszam, to nie o poliamorii miało być, tylko o najlepszym i najgorszym filmie. Zacznijmy od najgorszego, bo tu sprawa jest prosta. Widziałem taki film. Kino Kijów, dwa lub trzy lata wstecz taki letni cykl: „Najgorsze filmy świata". Obejrzałem japońskie kino rzezi, „The machine girl" – Dziewczyna maszyna. Superszmira. Środowisko zdominowane przez klany yakuzy. Ginie chłopak.
Jego siostra próbuje się zemścić. Traci rękę. Wchodzi w komitywę z jakimś konkurencyjnym klanem yakuzy, żeby dalej się mścić. Jako przedłużenie odciętej ręki zostaje jej zamontowany karabin maszynowy – taki obrotowy bęben. Dziewczyna maszyna wygląda jak prymuska z japońskiego liceum. Plisowana spódniczka w kratkę, biała bluzeczka, marynarski kołnierz i chusta pod szyją – tylko ten maszynowy bęben zamiast przedramienia. Co za „odkrywcze" pociągnięcie filmowe. Jatka nieprawdopodobna, ale bardziej śmiesznie niż strasznie. Niezawodnie najgorsze kino świata. W Kijowie, w tej małej salce pod ekranem, wygodnie, nie na fotelu tylko na kanapie, z drinkiem (wódeczka z białym winem, lodem, cytryną i wodą sodową) w dłoni i z półtora godziny całkowitego odmóżdżenia. Polecam. Jak człowiek ma to, czego się spodziewa, to jest zadowolony.
Najlepszego filmu nie wskażę. Na swojej stronie na Facebooku wyselekcjonowałem 36 ulubionych filmów i wybrać z nich jednego nie potrafię. Najpierw oglądałem filmy przygodowe i westerny, ale mój gust filmowy ukształtowali Antonioni, Bunuel, Bergman. No spróbujmy coś wymienić. Zacznijmy od Charliego Chaplina - „Światła wielkiego miasta", „Światła rampy", za przecudny mariaż realizmu, romantyzmu i melodramatu. Akiro Kurosawa - „Rashomon", „Siedmiu samurajów", to już nie tylko kino, to też filozofia. Alfred Hitchcock – „M jak morderstwo", „Psychoza". Najlepszy reżyser świata. Pedantycznie przenosił na ekran swoje scenariusze misternie budując akcję i napięcie. Zazwyczaj zwykły, z pozoru niewinny człowiek był wkręcany w splot dramatycznych, niewiarygodnych wydarzeń. Mistrz suspensu. Najbardziej efektowne połączenie komercji z kinem artystycznym. I te aktorki Hitchcocka, których jest całe stadko: Joan Fontaine, Ingrid Bergman, Marlena Dietrich, Grace Kelly, Vera Miles, Doris Day, Kim Novak, Janet Leigh, Tippi Hedren, same zabójcze, zimne, seksowne blondyny. Luis Bunuel – „Piękność dnia", gdzie mieszają się sen i jawa, chłód i gwałtowne uczucia, i Catherine Deneuve, w której kochałem się na zabój. Ingmar Bergman – „Fanny i Aleksander", fascynująca kompilacja biologii i psychologii. Antonioni – „Noc" i „Powiększenie", a Roman Polański – to po Hitchcocku drugi taki, który łączy artyzm z popkulturą. Najwspanialsze melodramaty: „Casablanka" i „Gilda", najlepsza komedia: „Pół żartem, pół serio", z Marilyn Monroe. Najlepsze dramaty sensacyjne: „Dawno temu w Ameryce" i pierwszy „Ojciec chrzestny" z moim ulubionym aktorem Marlonem Brando i z nim dramat mężczyzny u Bertolucciego w „Ostatnim tangu w Paryżu". A jeszcze Milos Foreman i „Lot nad kukułczym gniazdem" i musical: „Kabaret" i aktualnie aktywni wybitni reżyserzy: Martin Scorsese, Michael Haneke i Peter Greenaway. Zakończmy już tą wyliczankę, bo muszę obniżyć belkę startową, czyli zmniejszyć czcionkę.