Kawa i inne przyjemności.
W studenckich czasach przesiadywało się godzinami w Jaszczurach.
Zapadało w kanapy, rozmawiało, pisało sprawozdania z laboratorium, przytulało do swoich chłopaków, a potem pędziło na zajęcia.
Ale na kawę chodziło się do Rio. Maleńkiego lokaliku u wylotu Jana. W modernistycznym wnętrzu z wysokimi stolikami wężowo przecinającymi przestrzeń, zawieszeni na barowych stołkach, piliśmy najlepszą kawę w mieście i przekazywali sobie najnowsze wiadomości i plotki.
Kto nie był, ten tracił dzień.
Któregoś zimowego popołudnia, zaraz po wejściu do środka, zwróciłam uwagę na wysoką blondynkę w jasnym kożuchu. Poznałabym go wszędzie. Mój kożuch miał furmański sznyt. Duży biały kołnierz, odcinany w pasie, wyglądał trochę jak z młodopolskiego obrazu.
• Ej, masz na sobie mój kożuch, skradziono mi go na balu Piwnicy w zeszłym roku.
Obróciła głowę, miała zwyczajną miłą twarz.
Tamten rok był okropny. Zmarł mój Tata, wieczorami byłam sama i nie wiedziałam co zrobić z tą rozpaczą.
Szukałam ludzi i tak trafiłam na ostatni karnawałowy bal Piwnicy na Sławkowskiej. Był tłok.
Szatnię prowadzili chłopcy z „Żaczka”, nie mieli już miejsca. Powiesili kożuch z boku na ścianie.
• Nie mamy numerka, ale przecież poznasz go.
• Pewnie bym poznała gdyby był.
W wełnianej czapce i swetrze pędziłam nocą przez Rynek do znajomych na Tarłowskiej.
I proszę, teraz się znalazł, na tej milczącej gidii.
Rozmowy ucichły, chyba to i moja nieustępliwość, spowodowała, że wyszłyśmy na zewnątrz. A stamtąd wprost do milicyjnej budki na końcu Jana. W piętnaście minut potem milicyjna suka zawiozła nas do komendy na Szerokiej.
• Byłoby prościej, gdyby miała pani jakieś zdjęcie w kożuchu, powiedział przesłuchujący mnie milicjant .
• Miałam.
• Ślub Krysi w kościółku św. Wojciecha zakończyła sesją fotograficzna.
Było tylu znajomych, że mieściliśmy się w kadrze tylko ustawieni na zewnątrz, między drzewami.
• Dziewczyny do przodu - krzyknął fotograf, Teraz kożuch i ja byliśmy bardzo widoczni.
Ania Marek