Urszula Torbiczuk
Dziadek
Stara fotografia w kolorze sepii, a na niej mężczyzna na koniu w mundurze ułańskim i lancą przy boku, z ostrogami przy butach. Pod nosem sumiasty wąs.
Mój dziadek Tomasz. Urodził się i do pewnego czasu mieszkał w Kamionce Strumiłowej w obwodzie lwowskim, województwo Tarnopolskie. Dzisiaj to Kamionka Bużańska.
Prababcia Magdalena była służącą w majątku dworskim. Kiedy urodziła dziadka, porzuciła niemowlę w żłobie pośród koni. Malutkie zawiniątko znalazł stajenny i zaniósł do dworu. Prababcię odnaleziono na polu pośród bruzd, niestety była martwa. Zmarła z powodu wykrwawienia się po porodzie.
W tym samym czasie panu także urodził się syn. Jego żona miała na tyle pokarmu, że starczyło dla obydwu chłopców.
Przygarnięty rósł jak na drożdżach i nie sprawiał kłopotów. Majątek był jego domem. Natomiast syn państwa, Henryk od początku zalegał na zdrowiu.
Wożono go po doktorach, znachorach, do wód za granicę, mimo tego był wątły i słaby. Powoli gasł i w wieku trzynastu lat zmarł. Jego śmierć dotknęła wszystkich.
Dziadek ciężko przeżył odejście swojego mlecznego brata. Pani rozpaczała w samotności, a jej mąż całą miłość przelał na dziadka. Tomasz chciał państwu wynagrodzić żal po stracie jedynego dziecka, pracował i na swój sposób kochał przybranych rodziców.
W tysiąc dziewięćset dziewiętnastym roku został powołany do wojska i wysłany na front. Po czterech latach powrócił w swoje rodzinne strony, razem z panem wspólnie odbudowywali dworek i powoli zaczęli budzić majątek do życia.
Po latach dziadek został nadleśniczym i zamieszkał w leśniczówce. Za niedługo poznał moją babcię Annę. Wzięli ślub i założyli rodzinę. Ich szczęście jednak przerwała druga wojna światowa, rozeszły się wieści o podpaleniach i mordowaniu Polaków na Wołyniu. Łuny pożarów zbliżały się do Kamionki. Dzień przed rzezią, sąsiad dziadka, Ukrainiec ostrzegł o zaplanowanym mordzie Polaków. Przerażony wiedział, że musi ratować rodzinę i pod osłoną nocy uciekł na zachód. Zatrzymał się nad Wisłokiem w Rzeszowie.
Po jakimś czasie ruszył w drogę powrotną, jednak nie powrócił nigdy w rodzinne strony, choć bardzo tęsknił. Pamiętam jego zielone oczy, które szkliły się jak opowiadał o tych wszystkich latach spędzonych w Kamionce.
Całe swoje życie obcował z końmi, kochał te zwierzęta i mógł godzinami o nich opowiadać. Wśród koni przyszedł na świat. Koń towarzysz w czasie wojny przemierzył z nim całą Europę, pracował razem w lesie, pomagał mu w ucieczce przed banderowcami.
Wraz z rodziną osiedlił się w leśniczówce we wschodniej Polsce niedaleko Jarosławia.
Całe moje dzieciństwo było związane z lasem. Wakacje, święta, ferie i spotkania rodzinne, a było ich wiele, ponieważ mój ojciec miał liczne rodzeństwo, spędzaliśmy w leśniczówce.
Pamiętam kuligi zimą, dziadka w furmańskim kożuchu świstającego batem i śpiewającego ułańskie piosenki.
Do dzisiaj widzę jego twarz, na której czas wyrzeźbił zmarszczki i bruzdy, ślady wyryte przez intensywne przeżycia były jak mapa nakreślona przez życie. Wysoki z sumiastym srebrnym wąsem i siwymi włosami na głowie, które chował pod czapką z daszkiem. Pachniał tytoniem fajkowym, nosił spodnie zwane rajtkami i wysokie brązowe buty ze skóry. Pastowanie i froterowanie tych butów było czynnością, którą każdy z wnuków chciał wykonywać.
Konie, przyroda, las to było jego życie i to życie zostało przerwane w majowy poranek wśród kwitnących jabłoni niedaleko lasu. Dostał udaru i po kilku dniach zmarł.
... naaa – koń! słowa komendy rozpoczynały każdą jego opowieść o minionych latach,
o Kalinie klaczy złotogniadej ze strzałą jak śnieg białą, biegnącą od czoła aż po chrapy,
a oczy dziadka szkliły się i zamierały na chwilę, by powrócić sumiastym uśmiechem,
ciągnął dalej... pęciny jej tylnych nóg wyglądały jak umaczane w gęstej śmietanie,
tak pięknymi słowami malował jej portret niczym ukochanej...
___________________________
Mój mały Karnawał
Rozpoczęcie oficjalnie karnawału następuje w dniu Trzech Króli czyli szóstego stycznia, jednak wiele osób uważa za datę jego rozpoczęcia Nowy Rok. Kiedyś znudzeni zimą ludzie odwiedzali się wzajemnie, często nawet w kilkadziesiąt osób. Przyjęcia i bale trwały co najmniej kilka dni - a trzeba było przecież coś jeść i pić, by mieć siły do zabawy. Pito więc i jedzono - i to bez umiaru.
Od lat tak było i w mojej rodzinie, że Sylwester odmykał drzwi do karnawału.
Wszystkie ważne wydarzenia, daty zapisane są w leśniczówce „Kalina” u dziadków Tomasza i Anny. Pamiętam tak dokładnie, jakby to było wczoraj. Święta Bożego Narodzenia, poprzez ostatni dzień Starego Roku, potem Trzech Króli i tak gdzieś do połowy stycznia spędzałam wraz z rodzeństwem oraz kuzynami w leśnej głuszy. Tam mieliśmy nasz mały karnawał. A najpiękniejszym dniem był Sylwester.
Już o świcie pojawiała się w kuchni ogromna pękata dzieża. W niej powstawał najpierw zaczyn, potem ciasto sobie spokojnie rosło przy piecu.
— Cicho gołąbeczki — szeptem babcia mówiła, kiedy robiło się głośno. — Ciasto nie urośnie w takim gwarze.
Kucałyśmy na podłodze i w ciszy nasłuchiwałyśmy jego rośnięcie.
A kiedy już było gotowe, zaczynało się jego obrabianie. Babcine ręce mocno ugniatały ciasto, słychać było strzelające bąbelki powietrza.
— Kiedy ranne wstają Zorze... — śpiewała i zakręcała dłońmi koła w dzieży.
Potem ciasto lądowało na stolnicy podsypanej mąką i wtedy już mogłyśmy formować krągłe bochny. Były też strucle jak warkocze, makowce oraz wielki pieróg z kaszy gryczanej i ziemniaków okraszony boczkiem.
Rosły ułożone w rzędzie na stole, by potem na długiej łopacie mogły wjechać do rozbuchanego ciepłem pieca na rozżarzone drzewne węgle.
— Niech sobie posiedzą w cieple — mówiła babcia.
Ostatni dzień roku był trzecim dniem gotowania bigosu noworocznego. Wielki gar pyrkał na płycie kuchennej i roznosił po całej leśniczówce zapach kapusty, grzybów i różnego mięsiwa z dziczyzny. Pampuchy poukładane na stole czekały na wrzątek. A barszcz stygł na werandzie. W sieni stały skrzynki z winem, miodem i okowitą. Ale najważniejsze były te skrzynki z oranżadą od pana Maca. Smaku jej nigdy nie zapomnę.
Dziadek zaś od samego rana przygotowywał sanie. Które napełniał różnymi smakołykami dla zwierząt i ptactwa. W samo południe jechaliśmy do lasu, aby przygotować obiad dla leśnych mieszkańców.
Pożegnanie Starego Roku rozpoczynała bicie dzwonów oddalonego kilka kilometrów kościółka, a po mszy saniami wracaliśmy do domu, gdzie tańce i uczta trwała dotąd, dopóki na rzeźbionym zegarze nie otworzyły się drzwiczki. Drewniany ptaszek wyskoczył i w gwarze wykukał dwanaście razy. Wtedy rozległo się donośne śpiewanie Nowy Rok bieży... mężczyźni wychodzili przed dom i witali Go poprzez tzw. strzelanie z batów, co miało przynieść szczęście i urodzaj.
A potem już jechaliśmy najcudowniejszym na świecie kuligiem. Sanie wymoszczone słomą i derkami baranimi otulały ciepłem. Pochodnie rzucały czerwone blaski na śnieg. Dzwonki i parskanie chrapów, skrzyp podrywanych kopyt stwarzały niepowtarzalną atmosferę. Nad nami wisiało czarne rozgwieżdżone niebo, pod nami leżał biały kopny i sypki śnieg. Było potężne zimno i mróz, ale to nic. Buzie rozdziawione szeroko wdychały powietrze wraz z kolędami, a oczy szkliły z podniecenia. Jedynie od pędu sań w kłusie zawiewało tym mrozem po policzkach i kłuło w nosie. Harmonia wujka Mietka niosła dźwięki, które nie zawsze współgrały ze śpiewem rozweselonych biesiadników tej śnieżnej sanny.
Nigdy nie zapamiętałam końca tej zaczarowanej jazdy. Budziłam się rankiem po pierzyną, a zapach kawy zbożowej z mlekiem zapraszał do pobudki. Szybko zbiegaliśmy na dół, bo Nowy Rok przynosił nowe niespodzianki. Już od śniadania raczono gości przeróżnymi wędlinami - były i półgęski (specjalnie przygotowane i uwędzone piersi gęsie), salcesony (najczęściej z dziczyzny), szynki, wędzone polędwice z sarniny, pasztety (głównie z zajęcy), i mnóstwo kiełbas - świeżych i wędzonych. Ciasta i pampuchy z żurawiną, ciepłe kakao.
Przyklejone do szyby dziecięce twarze oglądały przygotowania do noworocznego polowania. Ale o tym już w innym opowiadaniu.