Moja Pierwsza Praca

Nieoficjalnie zatrudniono mnie już w wieku lat pięciu, ponieważ wtedy moim rodzicom urodził się syn, a ja brutalnie przestałam być najmłodszą w rodzinie. Była to praca bez wynagrodzenia, chociaż z licznymi obowiązkami, które wcale mnie nie zachwycały.
O związkach zawodowych wtedy jeszcze nie słyszałam więc uprawiałam swoją własną metodę dochodzenia praw do świętego spokoju. Po prostu w rozwrzeszczany otwór w twarzy „naszego Frania" wpychałam na siłę smoczek. Dziecko dziwnie błękitniało, ale jakoś przeżyło i ciągle ma się nieźle.

W tym samym czasie miałam również inną pracę, dorywczą, ta była trochę płatna, ale niestety tylko w naturze. Mianowicie, recytowałam dla starszych wierszyki, najchętniej za wynagrodzeniem. Jakieś pochwały i głaskania po głowie były owszem akceptowalne, ale za takie rzeczy moja widownia dostawała tylko recytacje krótsze. Te dłuższe jak na przykład „Przeleciał gołąbek przez wysoki dąbek, zobaczyć u Kasi jaki tam porządek" szedł w kilkanaście wersów i był wykonywany wyłącznie za porządne łakocie.

Mając lat dziewięć, załatwiłam sobie moją pierwszą pracę za prawdziwe pieniądze . Jakimś cudem wymogłam w domu na nią pozwolenie. Była sezonowa i polegała na sadzeniu truskawek na nowo powstającej plantacji tego owocu tuż przy mieście. Wynajmowanie szkolnych dzieci było wtedy normalne. Sadzenie odbywało się przez dwie lub trzy godziny przed wieczorem i trwało jeden tydzień.
Podział ról na plantacji był na tych, co roznosili flance, czyli sadzonki, i kładli po jednym przy dołkach zrobionych przez maszynę, i na tych, co je w tych dołkach sadzili, i jeszcze na tych, co je od razu podlewali. Najłatwiej mieli ci od roznoszenia, najtrudniej ci od sadzenia, a ci od podlewania też ciężko, bo konewki były spore.
Po tym rozpoznaniu postanowiłam roznosić sadzonki. Każdego wieczoru i tak bolała mnie każda kosteczka z osobna i piekły podrapane ręce, na co oczywiście skarżyć się w domu nie miałam prawa.

Za moją „wypłatę w pieniądzu" kupiłam sobie dużo kolorowych wstążek do warkoczy, nową przepaskę na włosy, podwójne lody i coś małego dla rodzeństwa, no i bardzo niechętnie pożyczyłam małą sumkę swojej starszej siostrze, a na końcu, w naszym kiosku, po długim namyślaniu się, zakupiłam moje pierwsze w życiu „Angielskie Rozmówki dla Dzieci", głównie z tego powodu, że miały ładny obrazek na okładce, który chciałam odkalkować. Wychodziły one w cienkich zeszycikach, chyba co dwa tygodnie. Przypadkowo, stały się początkiem moich ciągot do anglofilstwa.

Jakiś z tego morał pewnie jest, ale wtedy o żadnych morałach nie myślałam, tylko o obrazku, który był tak ważny, że wart wydania moich ostatnich własnoręcznie zarobionych pieniędzy.

Helena Thorogood, gościnnie
Lipiec 2015

 

Joomla Template - by Joomlage.com