AFRYKA UDOMOWIONA
Nasz nowy dom
Część druga
Po miesiącu spędzonym w luksusowym hotelu, z dywanami, których włos sięgał nam do kostek, a dzieci dostały własny pokój i własną pokojówkę, w końcu przenosimy się do własnego domu. No nie całkiem własnego, bo jest to dom korporacji, w której pracuje mój mąż, czujemy się cudownie. Tak długie oczekiwanie spowodowane było faktem, że w przewidywanej dla nas dzielnicy, wszystko było zajęte. Apartheid ma różne oblicza. To nie tylko segregacja rasowa. W mieście białych, gdzie wydawać by się mogło, że wszyscy jesteśmy tacy sami, wcale tacy sami nie byliśmy. Miasto podzielono na dzielnice, w których – to nie żart – zamieszkiwało się według wykształcenia i zawodu.
Tak zwani fitterzy, po naszemu technicy, dozór średnio niższy, mieszkali w innej dzielnicy, inżynierowie, specjaliści w innej, a menadżerowie w jeszcze innej. Logika firmy była prosta. Sąsiedztwo musi być dobrane pod względem poziomu, zainteresowań, sposobu spędzania wolnego czasu. Pozwalając sobie na małą dygresję, muszę stwierdzić ze zdziwieniem, że odkąd mieszkam, a to już będzie dziewięć lat, w bloku, marzy mi się czasami taka właśnie segregacja. No, ale to tak na marginesie.
Jest rok 1989. W naszym nowym, pustym domu nie ma prawie mebli, ale jest już pies – czarny labrador. Murzyni bardzo boją się czarnych psów. Wierzą, że każdy taki pies ma złego ducha i odskakują przerażeni, gdy ciągnę szczeniaka na smyczy po ulicy. Dlaczego nie po chodniku? Bo chodników zwyczajnie nie ma. Biali nie chodzą. Biali jeżdżą samochodami. Po ulicach chodzą wyłącznie czarni, którzy idą do pracy w białych domach, albo właśnie z niej wracają i idą właśnie do autobusu, jedynego transportu publicznego. Tylko dla czarnych. Jeszcze są tacy, którzy szukają pracy, chodząc od bramy do bramy, bo na teren posesji nie wolno im wejść. Jeśli jakiś wejdzie, zupełnie bezkarnie można go zastrzelić. Jeszcze do niedawna każdy biały bez pozwolenia mógł mieć w domu do dwunastu sztuk broni. Każdej broni, od glocka po uzi. Powyżej dwunastu, musiał zgłosić, że jest kolekcjonerem. Czarni nie mają dokumentów. Brak ID ułatwia sprawę policji, bo ciała nie trzeba identyfikować. Nikt nie ponosi konsekwencji.
c.d.n.
Moja Cynthia
Wśród służących z okolicznych domów, rozniosło się, że ktoś nowy zamieszkał na De Beer street. Codziennie od rana, pod moją bramą ciągnie się niekończący się korowód chętnych do pracy. Tu każdy ma murzynkę do prac domowych i najczęściej jej męża do pracy w ogrodzie. Najmuję jedyną, która się uśmiecha. Ma ich jeszcze być wiele. Nie wszystkie się uśmiechały.
Pierwsza Wigilia w prawie pustym domu jest smutna. Tęsknimy za rodziną, śniegiem i prawdziwą choinką. Zasłaniam okna, żeby nie widzieć, co za nimi. Dzieci po kolacji bez karpia i makowców, za to z krewetkami, których nie chcą jeść, wybiegają prawie na golasa na ogród, gdzie gumowymi wężami wśród pisków i śmiechów polewają się wodą. No i taka to była Wigilia.
Na szczęście przyjechaliśmy na początku wakacji, więc dzieci dopiero w styczniu idą do szkoły. Kamila do pierwszej klasy, Wojtuś, jeszcze do przedszkola . Przedszkole to dom Cioci Lavinii, która przyjmuje tylko z polecenia i tylko dzieci z „właściwych” – jak mówi, domów. Kolejne oblicze apartheidu – właściwy dom według Lavinii – Angielki z aspiracjami, by wychować dzieci na gentelmenów i damy, zaczynał się od inżyniera.