DOTYK
Dostałam masaż klasyczny! Dwa razy w tygodniu po dwadzieścia minut! Bardzo się cieszę.
Towarzyszka mojej sanatoryjnej doli, a raczej niedoli, zaczyna się przede mną otwierać. Nie udało mi się
uzyskać jedynki i obawiam się, że czeka mnie prawie trzytygodniowe wysłuchiwanie monologów pani
Gieni. Monologów – bo postanowiłam nie dawać się wciągać w rozmowę. A pani Gieni, bo tak ma na
imię, nie zraża absolutnie mój brak reakcji na jej zachwyty i tokuje dalej.
Cieszę się z tych masaży, bo to kontakt z ciałem. Dotyk. A dotyk proszę pani to jest, ... to jest,...to jest
coś bardzo ważnego. Ja to na wsi się urodziłam i wychowałam, mówili na mnie Gienia z cienia, bo chuda
byłam, koścista i blada. Żaden chłopak się za mną nie oglądał.
Zazdrościłam dziewczy-nom jak na
zabawie czy przy odpuście, albo przy śmingusie – pani wie o czym mówię? - no dobrze, więc
zazdrościłam dziewczynom co uciekały przed chłopakami, z piskiem, chichotem i wypiekami na twarzy,
a potem na wyprzódki się chwaliły który lepiej macał. Ja tego nie znałam i do chłopaków mnie nie
ciągnęło. Ani ich do mnie. Bo co było macać? Cycki jak małe śliwki urosły mi dopiero po podstawówce.
Ale zwierzęta lubiły się do mnie tulić. I kot, i pies... Wie pani? - ja to nawet gęsi głaskałam. Tak pięknie
wyciągały szyje... Ciepło, futerka jedwabiste albo szorstkie, pióra mięciut-kie, a nosy wilgotne, śliskie. A
jeszcze krowa! Moja kochana Mela! Zanim siadałam do dojenia obejmowałam ją za szyję, głaskałam
uszy, patrzyłam w oczy zawsze wilgotne. Bywało, że odwzajemniała czułość przejeżdżając mi po twarzy
ozorem. Ciepłym i ostrym jak papier ścierny. Doiła pani krowę? Zresztą, nieważne. No, to do dojenia
ustawiałam sobie przy Meli stołek, miałam wiadro z ciepłą wodą do obmycia wymiona i dójków, no i
pieluchę do wytarcia po myciu, chociaż chyba żadna kobieta we wsi tak nie robiła, nawet śmiały się ze
mnie, że ja do krowy jak do dziecka... no tak... Po tych higienach zaczynałam dojenie. Ten odgłos
ostrych strużek mleka padających na emaliowaną ściankę wiadra, mieszający się z pomrukami
zadowolenia Meli. I wymię cieplutkie, gładkie, coraz mniej naprężone, uwalniające się od ciężaru. Pani
wie, że ja to wszystko czuję, o tu, w głowie; ja to czuję do dziś choć to kilkadziesiąt lat.
Wyszłam za mąż. Wyobraża sobie pani?! Gieni z cienia trafił się chłop! Robili nam drogę niedaleko wsi i
zaszedł taki jeden po mleko. Posmakowało mu, i zachodził codziennie, jak tylko ta robota była. A potem
odjechali. A po miesiącu chyba, a może po dwóch, przyjechał wystrojony, buty wyglansowane, mało go
nie poznałam, i z goździkami w celofanie, i żenić by się chciał. Co było robić? Obiecywał miastowe życie
z wygodami, z wodą w kranie, łazienką... Dobry chłop z niego był, nie powiem, ale życie znał tyle co i
ja. Na robocie swojej to się znał, ale co pasowałoby dać żonie? Ja to przynajmniej wiedziałam, że trzeba
pojękiwać i postękiwać – no przecież wie pani kiedy, a potem westchnąć, to chłop zadowolony będzie.
Ale on i tak nie zdążył być zadowolony bo już chrapał na boku. I wszystko to pod pierzyną, com to ją na
wiano z domu dostała.
Biedaczysko, nie nacieszył się wspólnym życiem długo, suchoty go zmarniły. Odumarł ledwie po
pięćdziesiątce i zostawił mnie, młodą wdowę, jeszcze czterdziestki nie miałam. Papierosy go wykończyły,
po dwie paczki na dzień palił. Sporty. Wie pani, że takie były. Ech, co tam...
No i zostałam w tym mieście sama jak palec. I przytrafił mi się guz. Na cycku. To znaczy na piersi.
Szczęście w nieszczęściu. Pewnie pani się dziwi gdzie to szczęście? Już mówię. Usunęli mi guza, ale jak
pozdejmowali te wszystkie opatrunki i bandaże to okazało się, że nie tylko guza. Pani się zapisze do
takiej grupy amazonek, będzie lżej przeżyć tę zmianę – doradzali. Będzie gimnastyka, rehabilitacja,
wsparcie – pocieszali. Jakoś było, bo żyć trzeba. No i jako inwalidce łatwiej mi było zdobyć pracę, bo z
emerytury po moim chłopie to ledwo wyżyć się dało.
Zagadałam się za bardzo, a to o szczęściu miało być, bo pani pewnie ciekawa. Już mówię.
Wysłali mnie do sanatorium, takiego co to miało mnie podratować, żebym do roboty mogła wrócić. Było
tam więcej takich jak ja, niekompletnych, nie to co tu – paniusie wystrojone, obcasami stukają o
posadzki, a wymalowane i wyfryzowane jak na zabawę. Tam chyba każdy był jakoś okaleczony. No i
poznałam takiego jednego. Jakoś zawsze na uboczu był, posiadywał na ławeczkach, bo to jesień była dość
pogodna. Żadna się do niego nie przysiadała. Ja też nie, bo raczej nietowarzyska jestem, pani widzi
przecież... No i dopiero po tygodniu przy jakimś wieczorku, niby zapoznaw-czym, wyszło, że on chromy.
Od kolana w dół miał protezę. Co tu dużo mówić? Od słowa do słowa i jakoś żeśmy sobie przypasowali.
Mało tego! Wyjechaliśmy stamtąd razem, bo wyszło, że mieszkamy na Śląsku, prawie po sąsiedzku.
No i porobiło się, że tak powiem.
Na Śląsku to miasto koło miasta, tramwajem można dojechać, tośmy się zaczęli spotykać. On – Mirosław
ma na imię, kulturalny jest, wykształcony, ostatnio to w bibliotece pracował, to i oczytany jak mało kto. A
co mu się we mnie podobało? Czy ja wiem? Sama się dziwiłam. A on mówił, że jestem autentyczna i taka
świeża, niezepsuta. Zepsute to może być jedzenie – myślałam. A on mnie powoli uczył wszystkiego. Z
nim pierwszy raz byłam w teatrze. I w muzeum. Jak coś mi szeptał do ucha i dotykał ustami to było mi
tak strasznie drżąco i zimno. Pani też tak ma? Albo jak trzymał mnie czasem za rękę to zaś robiło mi się
gorąco, aż wilgotno. Chcę, żeby pani wiedziała, że bliskość robi się przez dotyk, przez głaskanie, bo
może pani nie wie, tak jak ja przez lata nie wiedziałam, a może pani zapomniała... I zrobiła nam się ta
bliskość. Coraz częściej u niego bywałam bo już nie pracował i mówił że tęskni, a ja pracowałam na pół
etatu i na zmiany, to jakoś mieliśmy dla siebie więcej czasu i zaczęliśmy, jak to się mówi, wspólnie
wiązać koniec z końcem.
I wie pani co?! On nie ma pierzyny!
Oj, chyba się zagadałam, a tu jak raz pora na obiad. Ale nie szkodzi, przecież jeszcze prawie dwadzieścia
dni przed nami.
Ewa Zdziejowska
październik 2022