Film WOŁYŃ
Nie wybierałem się na film „Wołyń”. Zaproszony, zdecydowałem się pójść. I przeżyłem głęboko tę opowieść Wojciecha Smarzowskiego o trudnych czasach ludności Kresów. Film „Wołyń” jak każde dzieło sztuki budzi emocje i będzie odbierany indywidualnie. Można w nim widzieć opowieść o trudnej historii narodów współistniejących w zgodzie, które następnie umiejętnie zmanipulowane dopuszczają się wobec bliźnich straszliwych zbrodni. Można też powiedzieć, że film to oskarżenie Ukraińców o mordowanie Polaków. Można też odwrotnie, wskazać Polaków jako morderców Ukraińców. Takich interpretacji może być wiele, tyle ilu widzów obejrzało film. Dla mnie „Wołyń” to przede wszystkim opowieść o tym jak łatwo można skłócić spokojnych ludzi, postawić przeciw sobie i przekształcić w krwiożercze, bezmyślne bestie. To przestroga, to apel, by nigdy więcej to się nie powtórzyło. Czy to skuteczna przestroga? Nie wiem. Gdy patrzę wokół, wątpię.
Film kończy się piękną, przynajmniej dla mnie, sceną równinnego krajobrazu, którego środkiem wiedzie droga. Podąża nią wóz wiozący zmaltretowaną, nieprzytomną Zosię z synkiem. Wracają z okropnej rzezi do innego świata. Tej scenie towarzyszy muzyka. Te dwa współgrające elementy tworzą nastrój pozwalający odreagować i wyciszyć emocje wywołane przez wcześniejsze traumatyczne obrazy. Niestety, scena ta jest również tłem do pierwszych napisów kończących film. To wystarczyło by część widowni uznała, że film już się skończył. Pojawiły się głowy na ekranie, hałas towarzyszący wstawaniu i szukaniu po ciemku garderoby, narzekanie dlaczego nie zapalają światła i głośne rozmowy. Taki sobie jarmark.
Niby powinienem być do tego przyzwyczajony, bo to niemalże standard, ale w tym przypadku poczułem się przez niektórych współwidzów zlekceważony i okradziony.
Antoni Niedziałkowski