Idźcie zapalić stos
Bezszelestnie, niczym duchy wyłaniali się z mroku i siadali w kręgu. Z daleka dolatywało złowieszcze pohukiwanie puszczyka.
Po chwili ciszę przerwał tajemniczy głos.
- To noc jedyna, noc świętojańska. Czas rozpalić ognisko. Ogniem wypalimy zło, zdradę, plugastwo i niewiarę. Niech świat oniemieje w grozie, trwodze i w podziwie. Idźcie na Wielicki Wzgórze i podpalcie stos.
Niech nie zatrzyma was żadna przeszkoda. Niech ogień płonie w was. Ruszajcie.
Podnieśli się bez słowa. Bezimienne, otulone w czarne peleryny postacie z twarzami ukrytymi w cieniu obszernych kapturów.
W ciągu kilku chwil polana opustoszała.
Las zaatakował ich plątaniną drzew, gałęzi i korzeni. Nieznane głosy, szmery i trzaski otaczały ich ze wszystkich stron. Meczetami wyrąbywali w gąszczu drogę i parli naprzód.
Niespodziewanie las uwolnił ich z morderczego uścisku i oddał w szpony lepkiej mazi moczarów. Milionowe roje komarów, rozjuszone zapachem świeżej krwi, rzuciły się na nich gryząc jak wściekłe bulteriery. Zerwali się do biegu.
W grząskiem bagnie nogi zapadały się po kolana, odór zgnilizny odurzał. Nie zważali na nic. Mieli cel.
Kiedy poranieni, mokrzy, pogryzieni i śmiertelnie zmęczeni dotarli do szczytu, zdawało się, że nic nie zmusi ich do jakiegokolwiek wysiłku.
A jednak, kiedy mistrz ceremonii podpalił stos, kiedy iskry strzeliły do góry, a płomienie ogrzały przemarznięte ciała, wstali ochoczo, zrzucili czarne peleryny i z niesamowitą werwą rozpoczęli żywiołowe pląsy. Tańczyli, aż do zawrotu głowy, aż do upojenia, aż wyczerpania. W końcu pijani radością padli na trawę.
Zdyszana Ewa sięgnęła po rozżarzony patyk i z namaszczeniem zaczęła przypiekać nim obrzydliwe, długie, czarne, śliskie, nabrzmiałe krwią, wijące się pijawki przyssane do jej długich, nagich nóg. Gmerając patykiem przemawiała czule:
- Łot, choliera jedna – odechce ci się krwi mojej prawie dziewiczej.
- Łot, druga choliera - a masz, dupsko ci przypiekę to popamiętasz.
- Łot i trzecia choliera - za moją krzywdę ogieńkiem po plerach cię zdzielę, krwiopijco, bandycki bydlaku, bagienny gnojku, a masz.
Pijawki odpadały z głośnym mlaśnięciem, a na alabastrowych łydkach Ewy wykwitały czerwone ślady, do złudzenia przypominające malinki pozostawione przez karminowe usta zachłannego kochanka w czasie upojnej, miłosnej nocy.
Roma, Basia i Ania Ż. uplasowały się malowniczo niczym na scenie La Scali i śpiewały wzniosłe, aczkolwiek mocno niecenzuralne piosenki.
Mareczek – mistrz ceremonii - ponabijał na patyki kiełbaski i z braku chętnych do pomocy włosnodwuręcznie, poświęcając dla ogółu, trzymał je nad ogniskiem narzekając pod nosem:
- Lenie przebrzydłe, na pląsy, na wydzieranie się to siły mają, ale żeby kijaszek nad żarem potrzymać to rączki bolą i sił nie starcza. Lenie, len lenia leniem pogania i tyle.
Antek serwował do pękatych kielichów naleweczkę z pietruszki. Nikt nie odmawiał. Skusili się nawet kierowcy, bo w razie czego, w cieple ogniska kimnoć się przecież można aż do chwili, kiedy nadwątlona bystrości umysłu powróci.
Gosia wyciągnęła farby i w twórczej wenie wyczarowywała upiorne malowidła, pełne powykręcanych drzew i pazurzastych konarów, wśród których przemykały się upiorne zjawy.
Rozmarzona Jadzia recytowała coś pięknie po francusku. Tyle tylko, że nikt tego nie rozumiał, ale i tak wszyscy klaskali, zupełnie jakby francuski wyssali z mlekiem matki.
Anie M. O. i N. z kwiatów, traw i liści wiły wieńce przecudne, które rzucały w ogień i zawodziły niczym najprawdziwsze czarownice:
-Zgińcie, przepadnijcie zmarszczki wszelakie, krosty i pryszcze, siwe włosy, kości łamanie, nocne niespanie, nadmiary tłuszczu, strachy i bóle, sfary i żale – precz, precz, a kysz, a kysz.
Helena - wciąż jeszcze jedną nogą na wyspach - wodziła dookoła rozbieganym wzrokiem i ziemie krakowską całować chciała, ale walające się dookoła przypalone pijawki zniesmaczyły ją okrutnie, więc tylko ściskała wszystkich pstrykała wszystkim zdjęcia.
Ela i Bożena wciąż od nowa przeżywały dzisiejszą drogę przez mękę. Siedziały przytulone i spisywały na kartce wszystkie szczegóły, co chwilę pytając Marka, czy aby na pewno do domu wrócą asfaltem.
Naleweczka ubywała w zastraszającym tempie, wonny dym otulał, tumanił i dusił, a oni zatopieni w szczęściu prawdziwym zapomnieli o całym świecie.
Kiedy impreza rozwinęła się na całego, kiedy tłuszcz z kiełbasek ściekał po palcach, a święty ogień strzelał pod samo niebo, przyjechała straż pożarna i rozgoniła całe to pijane towarzystwo.
W ogródkach działkowych znowu zapanował spokój.
Jola Mirecka