Scenki obyczajowe
z PRL-u
Życie jest absurdalne. PRL też był. Śmiać się w PRL-u a śmiać się z PRL-u, to nie to samo. Dzisiaj PRL jest mało śmieszny, ale śmiech w PRL-u był.
Podobno ten właśnie barak był najweselszy w systemie. Ja mam problemy z odpamiętywaniem śmiesznych sytuacji z PRL-u. Przychodzą mi na myśl tylko obyczajowe. Zamieszczam kilka takich epizodów z życia studenckiej młodzieży, dorosłych przecież już ludzi. Wszelkie podobieństwo do znanych osób jest jak wszystko, złudne.
Lato. Dzika plaża nad Bałtykiem. W poprzek pofałdowanej wydmy zbiega Anna. Jest goła. Piszczy i wrzeszczy. Zabawnie macha rękami nad głową. Płoszy ptactwo. Wygląda jakby uciekała. Parę metrów za nią na szczycie wydmy ukazuje się Marek. W lewej dłoni trzyma butelkę wina i wydaje z siebie dzikie ryki. Jest równie goły i biegnący. Wygląda jakby ją gonił. Anna i Marek zbiegają na plażę zmierzając do wody nieświadomi, że tam na dole rozkłada się gromadka małych dzieci przyprowadzonych tu z ochronki przez trzy siostry zakonne. Nie wiadomo, czy dzieci i siostry najpierw zobaczyły, czy usłyszały, co się święci. Zamarły w bezruchu. Anna, goła, biegnie i drze się. Marek, za nią biegnie, goły i drze się. Zbliżają się. Dzieci i siostry milczą nieruchomo, dzioby im się rozdziawiają, oczy wytrzeszczają. Siostry otrząsnęły się. Spędzają dzieci w jedną, ciasną kupkę i próbują zasłaniać swoimi skrzydłami. Golastwo przebiega obok skupionej gromadki, rycząc w najlepsze. Najpierw Anna wbiega do wody. Zaraz za nią Marek. Chlapią się i wydzierają potwornie i piją wino prosto z butelki. Gdy wracają do swojego grajdołu, plaża jest cicha i pusta.
Markowi trafiała się czasem większa forsa z domu. Wtedy zostawiał akademik, kolegów, całe towarzystwo i samotnie, na jedną noc ruszał w tango po krakowskich knajpach, gdzie wypijał jedną albo dwie wódki z przygodnie spotykanymi osobami, które reprezentowały sobą przekrój wszystkich PRL-owskich środowisk. Budzi się po jednej z takich nocy i widzi nad głową nieznany sobie sufit. Obraca się. Obok leży nieruchomo ktoś nieznajomy. Unosi głowę. Ten obok to obcy facet?! Powoli podnosi kołdrę i patrzy w dół. Jest goły. Obcy… a nie obca. Uspokaja się trochę. Nie facet. Kobieta. Straszna. Straszna kobieta wykonuje ręką jakiś czuły gest i mówi również z czułością w głosie: „Spokojnie. Nie bój się malutki. Pośpij jeszcze.”
„Piękna Ela” była nie do opisania piękna. Marek umówił się z „Piękną Elą”. Wypucował pokój. Zakupił rozmiękczacz - 0, 5 litra żytniej. Był gotowy. Czekał. Za piętnaście siedemnasta. Za wcześnie. Wypił pięćdziesiątkę. Pięćdziesiątka dla kurażu nie zaszkodzi. Do siedemnastej wypił jeszcze drugą. „Piękna Ela” nie pojawiła się o siedemnastej. Ani piętnaście po. Nie było jej też pół godziny później. Godzinę. Butelka była coraz bardziej smutna. „Piękna Ela” jednak przyszła. Dwie godziny za późno. Marek już smacznie spał. Żytniej w butelce już nie było. I co z tego, że się nie poddała, była zdesperowana, wzięła inicjatywę w swoje ręce i bardzo się starała. Nic z tego. Randka z „Piękną Elą”. Bez happy endu.