Moja szkoła
Mojej szkole z tamtych lat, a myślę o latach sześćdziesiątych, było bliżej do pensji Bolesława Prusa niż współczesnego liceum. Myślę przede wszystkim o nienaruszalnej granicy między nami uczniami a profesorami, bo tak nazywaliśmy nauczycieli. Te dwa światy spotykały się, z pełnym dla siebie poszanowaniem, nie znając się zupełnie.
Wychowawcy byli prawie w wieku naszych dziadków - z mityczną dla nas przeszłością, z archaicznych, bo przedwojennych czasów.
Budzili respekt. Przekazywaliśmy sobie z ust do ust, zasłyszane wiadomości o ich opuszczonych domach na wschodzie, narzeczonych legionistach, którzy zginęli w wojnie bolszewickiej, akowskiej przeszłości. Patriarchalny dyrektor, nieśmiałe, przeźroczyste stare panny i te wąsate, o stalowych charakterach, dziwacy i entuzjaści uprawiający winnicę na zamkowym zboczu - byli tak różni od ludzi z którymi stykaliśmy się na co dzień. Nie przystawali do teraźniejszości. Nie rozmawialiśmy z nimi o niej. Nie mówiliśmy o naszych lękach i marzeniach. I nie zadawaliśmy im pytań. Szkoła była miejscem, gdzie należało przestrzegać reguł i ćwiczyć charakter. Była władzą, wcale nie tak pobłażliwą jak rodzicielska.
Zakazywała nam bezwzględnie picia alkoholu, palenia papierosów, chodzenia do kawiarni i na niedozwolone seanse filmowe, całowania się na ulicy i przytulania na spacerach. Zabraniała dziewczętom nosić kolorowe pończochy i spodnie.
Nie rozwijała naszych zdolności w kółkach zainteresowań i pracowniach, ale może dzięki temu robiliśmy to sami i we własnym gronie.
Uczyła za to pracy dla innych, dla społeczności w której żyliśmy. Sadziliśmy na wzgórzach wokół miasta drzewa, pracowali w winnicy, pomagali w lekcjach kolegom.
Usadowiona w pałacyku Wielopolskich u stóp Zamkowej, górowała nad miasteczkiem, uśpionym i nie pamiętającym swojej przeszłości, ani swoich mieszkańców, Żydów. Wkrótce przeniosła się do nowoczesnego budynku wybudowanego w pałacowym parku - i zaczęły się zmiany.
Jestem w Pińczowie parę razy do roku i przyznaję, że obchodzenie starych kątów zaczynam właśnie od szkoły.
Zdjęcia z Pińczowa
Pińczowskie liceum nosi imię Hugona Kołłątaja. Słusznie. Był w nim przez pięć lat uczniem, potem jako współtwórca Komisji Edukacji Narodowej reformował je, a w międzyczasie został w miasteczku proboszczem.
„Żywe obrazy” uświetniły uroczystość wmurowania kamienia węgielnego pod fundamenty nowego budynku liceum. Zdjęcia pochodzą z 1961 roku. Sceną był pałacowy taras i gazon. Trzy lata wcześniej obchodzono uroczyście 400 - lecie gimnazjum i wtedy przywrócono mu imię patrona. Pewnie też w tym czasie w ministerstwie zapadła decyzja o budowie nowej szkoły. W 1963 roku 3 sierpniu liceum z pałacu Wielopolskich przeniosło się do nowej siedziby usytuowanej w starym parku.
Niewielkie, jednopiętrowe pawilony szkoły były połączone ze sobą przeszklonymi korytarzami. Z boku stanęła hala gimnastyczna. W niej właśnie odbywały się egzaminy maturalne. Stąd na zdjęciu, za plecami komisji egzaminacyjnej, drabinki gimnastyczne. W latach sześćdziesiątych bawiono się tam na studniówkach. Dziewczęta były ubrane w białe bluzki i granatowe spódniczki, a wszyscy obowiązkowo w szkolnych kapciach – z uwagi na parkiet!
Hala służyła również jako sala koncertowa. Słuchaliśmy tam muzyki na żywo, wykonanej przez renomowane orkiestry kameralne, zespoły jazzowe i solistów operowych. Szkoło - nie wiem kto to wymyślił, ale chwała ci za to!
Te zdjęcia są świadectwem wspólnego, przez uczniów i nauczycieli, świętowania dnia 1 - ego maja. Dziewczęta z kółka gimnastycznego na pochodach popisywały się umiejętnościami i sportowym duchem, a grono profesorskie maszerowało na przedzie.