Szkoła mojego Taty

Mozolnie brnę ubitą ścieżką. Znowu w nocy padało, z jednej i drugiej strony piętrzą się większe ode mnie hałdy śniegu. Stawiam stopy w ślady butów, które przeszły tędy wcześniej, omijając żółte dziurki psich siuśków. Myślę o sobie, że jestem małym chłopcem zagubionym w lodach Grenlandii, a to przecież polna droga prowadząca do lasu na Chyłce, wystawiona na śnieżne zawieje.
Jest zima z początkiem lat sześćdziesiątych. Drogą chodzę codziennie, będzie tak wyglądała aż do marca. Brr...
We wsi wszyscy klną. Kto to widział ? Tamta stara szkoła, stała w samym środku, koło plebanii, kościoła i remizy strażackiej. No, ale kierownikowi się zachciało nowej.
Kierownik to mój tato. Marzyła mu się szkoła prawdziwa, nowoczesna, z salą gimnastyczną, pracowniami, biblioteką i szkolnym radiowęzłem. To wszystko teraz jest. Tyle, że szary piętrowy budynek stoi w polach, a wokół pustka. Zimą śnieg zasypuje do niej drogę.

Do budowy szkoły tato wykorzystał hasło Gomułki „Tysiąc szkół na tysiąclecie”. Jeździł w kółko porannymi pekaesami do powiatu, rozmawiał z kim trzeba i nalegał. Miał tam swoich znajomych. W czasie wojny uwięziony w obozie w Oranienburgu, należał do konspiracyjnej organizacji niemieckich komunistów. Po powrocie do kraju znalazł się po właściwej stronie. Uczył i działał w powiatowej egzekutywie. Były nawet plany umieszczenia go w bardziej znaczącym miejscu, niż nasza wieś. Jakiś czas żyliśmy na walizkach, ale potem wszystko upadło, a on wrócił do swoich zwykłych obowiązków w szkole.
Zimą wieczorami razem z mamą uczyli wiejskich analfabetów, pisania i czytania.
To był dla mnie przedziwny widok - gospodarze w gumiakach i kufajkach śmierdzących chlewem sadowili się w naszych ławkach. Kręcili się zażenowani, przymierzali duże czerwone ręce do dziecinnych pulpitów. Dukali gorzej od nas słowa z elementarza.
A potem był projekt „szkoła”.
Tato popołudniami rozrysowywał na milimetrowym papierze „tysiąclatkę”. Układ korytarzy, schody na piętro usytuowane w środku budynku, wielkość okien. Ciekawa jestem czy rzeczywiście miał coś do powiedzenia. Czy projekt nie był taki sam dla wszystkich, znormalizowany ? A on i tak planował swoje królestwo, tak jak potem, przed odejściem wychował sobie następcę.
Ale to było wiele lat później.

To Janeczka, nasza mama, uzmysłowiła mu, że nie mogą spędzić starości w gminnym domu przeznaczonym dla nauczycieli, a nie emerytów dożywających swoich dni. W domu w którym paliło się w piecach, a wodę przynosiło z odległej studni. Przeprowadzili się więc do miasteczka.

W tym roku latem pojechaliśmy z Piotrem obejrzeć szkołę taty. Skryła się w zieleni. Na jej tyłach „orliki”, a na nich młodzież grająca w kosza. Obok, kolorowy budynek przedszkola i ogródek jordanowski. Było niedzielne popołudnie, a tam ruch i gwar. Wieś rozrosła się i zagarnęła szkołę do siebie.
                                                      Anna Marek

Joomla Template - by Joomlage.com