Michał Znamirowski
O tym, jak czarownica uciekła z wesela
Gdzieś w Świętokrzyskiem…
To było w zeszłym roku. W lasach świętokrzyskich pełno było grzybów. Ale i grzybiarzy nie mało. Ba, można powiedzieć, zatrzęsienie. I grzybów, i grzybiarzy. Płci obojga ma się rozumieć.
Jadę sobie leśnym duktem. Tuż przed świtem rzecz się miała. Wokół drzewa, szarówka i mgła raz gęsta, że mało co widać, za chwilę zaś jak tiul, welon panny młodej prawie ledwie widzialny. Tym niemniej czyniąca z mijanych jesiennych didaskaliów: drzew bez liści, wzgórz z trawą zszarzałą od wiosennej i letniej egzystencji, rowów z zzieleniałą wodą po ostatnich deszczach zupełnie odrealnione pejzaże.
Słonce lada moment powinno wyjść zza czarnej ściany boru…
Przystanąłem na chwilę przy polanie. W zasadzie była to niewielka łąka miedzy jednym a drugim zagajnikiem.
Wtem! A cóż to? Coś świsnęło mi nad głową. Jakaś wielka sowa? Niemożliwe! Sowy latają bezszelestnie. To nie sowa, w dodatku taka wielka!
Spoglądnąłem w prawo. I co widzę? Jakaś pokraka nadziała się na uschnięty pień, czy konar sterczący z ziemi… Wokoło rozsypane witki brzozowe i resztki miotły. Wiecie, takiej co na niej latają panienki z Łysej Góry.
Jak wyglądała jejmość, niewiele mogę powiedzie, bo nos ukrył się w spróchniałym pniu. Ubranie w ciemnych kolorach całe było potargane. W strzępach ,można powiedzieć.
- Halo, halo, szanowna pani, co się stało? – zapytałem grzecznie.
W odpowiedzi usłyszałem chrapliwe pomruki, coś w rodzaju głośnego chrapania. Raczej się domyśliłem: - a co nie widzisz pan walnęłam w tego kikuta! Akurat tu musiał stać na tym pustym błoniu.
- No tak… - chciałem kontynuować, ale mi przerwała:
-Wracałam z wesela, trochę szaleju za dużo było i … widzisz pan, co się stało.
- To może trzeba było wolniej, - doradzałem po niewczasie.
- Wolniej, wolniej, - przedrzeźniała mnie maszkara. Uciekałam z tego wesela. To ja zwiałam spod ślubnego kobierca.
Pani? - zdziwiłem się, nic nie rozumiejąc.
- No tak. To miała być dobra partia: przystojny bogaty…
-Wcześniej go pani nie widziała?
-Widziała, nie widziała. Ciemno było, noc zawsze. Upudrował brodawki, nawet tej na nosie, tej wielkiej nie było widać po ciemku, gwiazdeczek na swojej czapce ponaklejał, ale to łachmyta jakiś, Kargamel szczerbaty. Ale to się okazało dopiero przed brzaskiem. Tom zwiała, co w miotle pary!
-No jazda zdejmij mnie pan z tej żerdzi, bo mnie dogoni.
Podałem jej rękę. Wyciągnęła ku mnie wyschniętą, szponiastą dłoń.
Wydawało mi się, ze wraz z dotknięciem skóra na jej dłoni zaróżowiła się, a palce zwieńczone starannie pielęgnowanymi paznokciami; Stawały się coraz bardziej koralowe.
Bałem się spojrzeć w jej oczy. Tymczasem od uścisku naszych rąk zrobiło się ciepło, bardzo ciepło, gorąco…
Słońce stało już wysoko. Dłoń na której trzymałem swoją głowę ścierpła mi aż do bólu. Obudziłem się.
Obudziłem się w samochodzie między jednym laskiem a drugim. Wokół panowały żółcie, szkarłaty i purpury, a nawet złoto i klejnoty na krzaku dzikiej róży. Jak w Bajce.