Ula Torbiczuk
Niebezpieczne hobby

Łysa Polana była jak pustynia. Nie było na niej życia. Ani sowy, ani rybitwy. Gorzej, nie było ani jednej leszczyny, ani jednego orzecha, ani dębu, ani jednej sosny, ani kępki trawy. Nie było już lasu. Jedynie szumiało ukryte za skarpą Łysko... jezioro, które tej nocy znowu połknęło życie.

Trzy dni wcześniej...
Wsiadłam do swojej czarnej Mery i pojechałam na Łysą Polanę. Plan doskonały zaczynał się ziszczać. Jadąc, jeszcze raz analizowałam za i przeciw swojej decyzji. Nic nie było przeciw, nic nie było zamiast. Wszystko było za. Cztery lata małżeństwa to tylko ryby, pieprzone ryby. Wędki, spławiki, kołowrotki, podbieraki, żyłki, krzesełka i inne duperele.


W szafie wodery, w lodówce robaki, a w łazience wypreparowany sum pospolity*... okaz złowiony w jeziorze: 102 kilogramów i 258 cm długości. Twoje największe szczęście.
— A ja pierdolę takie szczęście — zawyłam z bólu, jaki tkwił we mnie.
Nie było ciebie kiedy poroniłam, nie było ciebie kiedy wykryto u mnie guzek piersi. Nie ma ciebie w weekendy i nie ma kiedy cię potrzebuję.
Jechałam wreszcie po wolność.
Wysiadłam z auta, zabrałam z bagażnika narzędzia i inne akcesoria. Pod pomostem na trawie czekała twoja łódź, cała w swojej krasie piękna Penelopa... miłość do urzygania.
— Patrz franco! — krzyknęłam. — Już niedługo pójdziesz na dno razem z tym palantem.
Wzięłam wiertarkę i zaczęłam z całej mocy wiercić dziury w podbrzuszu tej dziwki. Pięć wystarczy – pomyślałam. Zakleiłam masą plastyczną, która dzisiaj po wypłynięciu zacznie chłonąć wodę i wypełniać łódź. Trzy godziny spokojnego wędkowania, a potem obliczone perfekcyjnie, rozpocznie się zatapianie. W ciemności nocy, na bezludziu pochłonie go głęboka toń.
— Skończone — odetchnęłam z ulgą. Wszystkie ślady zlikwidowałam.
Za dwie godziny byłam już u mojej kochanej teściowej. Alibi nie do podważenia.
Wieczorem zadzwonił Edward, oczywiście do mamusi. Włączyła na głośnomówiący.
— Jestem w Penelopie, cudowny blask zachodzącego słońca i letni wietrzyk muskają moje serce — zawodził — szkoda, że was tutaj nie ma — ciągnął — szczególnie ciebie moja żonko, ale może kiedyś — stwierdził. — Kocham was. Za dwa dni wracam z ogromną rybą! — zarechotał.
— Uważaj synku na siebie, miałam niedobry sen — smutnie zakończyła mamusia.
Po dwudniowej nasiadówce u świekry**, wynicowana na wszystkie strony wróciłam do domu. Jaki błogi spokój przywitał mnie już od drzwi. Edwarda nie było, ale jeszcze nie będę zgłaszać zaginięcia. Był wieczór, dwadzieścia trzy po dwudziestej. Często wracał późną nocą z tych swoich pieprzonych połowów.
Położyłam się, jednak nasłuchiwałam czy nie otworzą się drzwi i stanie on w tej militarnej kapocie.
— Kochanie! — zawoła. — Przyniosłem ci rybkę.
— W dupę wsadź sobie rybkę! — wrzasnęłam.
Zmęczona zasnęłam. Śniły mi się bardzo dziwne rzeczy: bagniste, niekończące drogi wiły się pośród mokradeł i wysokich drzew na tle szaro sinego, chmurnego nieba. Przez sen przewijał się motocyklista. Wyjeżdżał harleyem z czarnego, pełnego szlamu rowu. Był bez głowy. Obudził mnie dźwięk telefonu... dzwoniła teściowa.
— Przepraszam, że o tak późnej porze dzwonię — powiadomiła. — Ale Edward nie odbiera i denerwuję się.
— Jeszcze nie wrócił — odpowiedziałam.
— I ty możesz spać tak spokojnie! — krzyknęła. — Trzeba zawiadomić Policję — głos jej się łamał.
— Ale posłuch...
Rozłączyła się. Starałam zachować zimną krew i przygotować się psychicznie. Wstałam, nalałam pół szklanki czystej. Wypiłam jednym haustem. Tłumaczyłam sobie: Agato, jutro tam wejdziesz, każą ci zobaczyć ciało – to będą jego zwłoki. Powoli do nich podejdziesz i oswoisz się z metalicznym, chłodnym powietrzem tego miejsca. Zobaczysz jutro trupa, a trup to trup, taki jak żywy, tylko że nieżywy, tym bardziej nic ci nie zrobi. Dasz radę.
Około godziny szesnastej następnego dnia weszłam do szpitalnego prosektorium. Na metalowym stole leżały nagie zwłoki młodego mężczyzny bez głowy. W powietrzu unosił się dziwny, słodkawy zapach. Nie, nie był to smród. Bardzo specyficzny, ledwo wyczuwalny. Był to zapach świeżych ludzkich tkanek.
Nad stołem stał wysoki, barczysty mężczyzna w kitlu z folii i masce na twarzy. W ręku dzierżył piłę elektryczną. Kiedy mnie zobaczył, odłożył piłę i podszedł do mnie. Zdjął maskę i powiedział sucho.
— Witam panią, czy do rozpoznania topielca?
A ja stałam i patrzyłam na człowieka bez głowy. Człowieka z mojego snu. Ciało pokryte pielgrzymki z widocznymi pod skórą naczyniami krwionośnymi. Wciąż mające ludzkie dłonie z siecią linii papilarnych i z obrączką... O ile korpus, wnętrzności, nogi można uznać za kawałek trupa, o tyle dłonie są kwintesencją człowieczeństwa.
— Linka zrobiła swoje — usłyszałam za plecami. — Narządy ma zdrowe, chociaż tyle dobrego z niego będzie. — A mąż? — zapytał.
Weszliśmy do drugiej sali. Patolog rozsunął suwak szarego pokrowca i zostawił mnie samą. Leżał i z tym swoim cynicznym uśmieszkiem sprawiał wrażenie wesołego trupa. Dobrze się bawił jak zawsze.
Patrzyłam i wcale nie czułam żalu. Jednak nie wytrzymałam.
— Ty draniu! — zawyłam. — Gdybyś został w ten weekend.
Wyszłam.
— Proszę o pobranie narządów — wydałam polecenie.
Olbrzymi mężczyzna podał mi arkusz do podpisania zgody.
— A tu proszę, wizytówka firmy pogrzebowej Wesoły Trup — podał mi karteczkę. — Świadczymy profesjonalne usługi. Wszystko pani znajdzie w naszym katalogu.
— Proszę bardzo o pochówek w atmosferze hobby mojego męża. Wędkarstwo — poinformowałam. — Jeszcze dziś dostarczę suma który spocznie razem z bohaterem.
W domu pogrzebowym przy dźwiękach piosenki „Wszystkie rybki śpią w jeziorze” odbyła się ceremonia ostatniego pożegnania mojego męża.

Przypisy z Wikipedii.
*sum pospolity – zasiedla wody zlewiska Morza Bałtyckiego. Spotykany w dużych rzekach i zbiornikach zaporowych, w jeziorach jest rzadszym mieszkańcem. Najczęściej aktywny po zachodzie słońca, w dzień przebywa na dolnych partiach, przy dnie w miejscach o spokojnym przepływie. Prowadzi osiadły tryb życia i z natury jest samotnikiem.
** Świekra czy teściowa? – według dawnej terminologii świekra to matka męża, a teściowa – żony.

Joomla Template - by Joomlage.com