Barbara Kozubek-Marczyk
Szynka od cioci Frani
Jak co roku telefon od kuzynki taty, która nota bene jest przechrzczoną ateistką żydowskiego pochodzenia – Marianie, ja chyba muszę umrzeć, abyś sobie przypomniał o moim istnieniu, ale póki co przyjeżdżaj po szynkę dla dzieci. Zamówiłam na wsi jak co roku. Będzie w poniedziałek – w domyśle wielki. Wracając do cioci, to jej osoba warta jest wspomnień, bo postać nader ekscentryczna i wpleciona mocno w polsko-żydowski folklor. Wracam do Wielkanocy.
Na tę szynkę cieszyliśmy się wszyscy. Piękna uwędzona wyglądała jak z obrazka włoskiego. W domu licznej rodziny garnki duże były i ten największy, baniakiem zwany, został ściągnięty z komórki (to była służbówka dawna, ale dla mamusi na zawsze została komórką). Odczyszczony baniaczek wraz z szynką obficie przyprawioną ziołami wylądował na gazie.
W czasie gotowania pewien niepokój węchowy zaczął w nas się pojawiać. Szyneczka, szynusia zamiast wędzoneczką zaczęła zalatywać zepsutym mięskiem. Gotowanie dobiegło końca. Mamusia szynkę przestudziła i do penetracji się zabrała. Po rozkrojeniu skóry nie pozostał ani cień złudzeń. Szynka była zepsuta. Zdobycie nowej szynki w wielkim tygodniu graniczyło z cudem. Nie pamiętam czym mama zastąpiła ciociną darowiznę, nie pamiętam czy ciocia dowiedziała się o katastrofie kulinarnej. Moi rodzice byli zawsze nad wyraz taktowni, więc pewnie nic nie powiedzieli.
Może to wtedy narodziło się hasło „stare karibu”, bo na stole wylądowała z trudem zdobyta wołowina, której żaden nóż się nie imał. Uległa dopiero maszynce do mielenia mięsa. Po trzykrotnym przepuszczeniu przez sitko pasztetowe spod zdolnych rąk mojej mamy wyszły pasztety i zapiekanki. Wielkanocna zapiekanka – narodziła się nowa tradycja.